Fotografie z 3 czerwca 2007
niedziela, 25 maja 2014
Orange, Guernica...
Łuk Tyberiusza wzniesiony w 27 roku naszej ery w Arausio, dziś Orange.
Czy Picasso, malując Guernikę, był rzeczywiście nowatorem?
Fotografie z 3 czerwca 2007
Fotografie z 3 czerwca 2007
sobota, 24 maja 2014
Puma- towarzysz podróży (6)
NA TROPACH KOTÓW
Osiedlowe koty piwniczne nie
mają łatwego życia. Nawet teraz, gdy potrzebę ich dokarmiania
dostrzega coraz więcej osób, są i tacy, co szczują je psami, a
nawet trują. Niewielu zdaje siebie sprawę, że alternatywą dla
obecności kotów są kolonie myszy, a nawet szczurów.
Z drugiej strony, po pojawieniu
się Pumy pewien piwniczny kot upodobał sobie nasz korytarz jako
toaletę. Wchodził na drugie piętro, by zrobić kupę na
wycieraczce. Czy to nie było wypowiedzeniem wojny? Puma oczywiście
nie pozostawał dłużny i jeśli tylko biegał luzem, gonił za
każdym kotem. Siadał potem pod drzewem, na którym schronił się
śmiertelny wróg, i wpatrywał się hipnotycznie w kocie oczy.
Ciekawe,
że omijał z respektem koty w trakcie ich godowych rytuałów. Kiedy
siedziały we dwa lub trzy z rozszerzonymi, iskrzącymi oczami,
głośno śpiewając, pies udawał, że ich nie widzi. Po co koty śpiewają? Pięknie to robią. Ale po co? Może lubią
muzykę?
Był już prawie dorosły, miał
może dwa lata. Pobiegł przed siebie, zniknął za żywopłotem,
otaczającym trawnik. Podeszłam: przy uchylonym, zakratowanym
okienku piwnicznym stał zjeżony kot. Biały w szare plamy, duży.
Wygiął grzbiet, prychając. Pies w postawie zaczepno - obronnej:
jego atak to nie atak ma serio, nie grożenie, jak w wypadku
spotkania z innym psem, ani postawa, jaka przyjmował, bawiąc się z
mężczyznami. Tak zachowywał się wobec małego zwierzęcia, nie
wiedząc, czy jest wrogiem, czy ofiarą. Tej agresywnej zabawy kot
nie rozumiał. Pies podbiegł, zbliżał się do niego z różnych
stron, zawsze zachowując bezpieczną, półmetrową
odległość. Uniemożliwił kotu ucieczkę, pozostając poza
zasięgiem jego pazurów. Droga do tyłu była częściowo zamknięta,
okienko zaledwie uchylone, aby uciec do piwnicy, trzeba by odwrócić
się tyłem do przeciwnika, a tego żaden rozsądny kot nie zrobi.
Wołałam psa, na próżno.
Emocje były zbyt silne. I nagle zdesperowany kot, w sytuacji
pozornie bez wyjścia, rzucił się w stronę psa. Puma w okamgnieniu
zrobił w tył zwrot i uciekł... skomląc przeraźliwie!
Kot nawet go nie zadrapał.
Pies był tak wystraszony, że
parę minut później z głośnym płaczem uskoczył spod kół
roweru, którego nie zauważył. A ja myślałam, że mam groźnego
psa. Wtedy mój piesek otrzymał przydomek: Kotożerca Płochliwy.
MOWA CIAŁA
Puma poruszał się jak kotek –
nie spotkałam psa, który stąpałby tak, jak on. Miękkie, taneczne
ruchy. Niepowtarzalny wdzięk. Do tego uśmiech, który zjednywał mu
ludzi i psy...
Spotykamy suczkę: piesek
tańczy. Ogon wiruje, łapki są miękkie, pyszczek uśmiechnięty.
Nawet jeśli ona warczy, pies nie odpowiada tym samym. Kiedy zaś
jest chętna do zabawy, obwąchują się, liżą po uszach, biegają.
Ukłon, machanie ogonem i znów bieganie.
Gdy jest to mały piesek lub
kolega, przyjaźnie machają ogonami i wspólnie obwąchują
komunikaty, pozostawione przez inne psy. A w razie potrzeby wspólnie
atakują obcych.
Obcy lub duży pies? O, to
poważna sprawa. Wyprężone łapy, zjeżona sierść na karku.
Ceremonialnie obchodzą się nawzajem na czubkach palców. Obsikują
najbliższe drzewo – kto wyżej, czyje na wierzchu. Od kiedy mam
psa chłopczyka, lepiej rozumiem mężczyzn – stwierdziłam.
Zawsze uderzało mnie, jak wiele
Puma potrafi wyrazić mimiką, tym swoim kudłatym pyszczkiem.
Natychmiast było widać, czy jest zaciekawiony, rozbawiony,
znudzony. Kiedy ma ochotę spłatać mi figla, a kiedy źle się
czuje. Może psy krótkowłose nie muszą rozwijać tak bogatej
mimiki? Miny i pozy Pumy nieustannie mnie zachwycały. Uczyliśmy się
siebie nawzajem i znaleźliśmy wspólny język. Byliśmy kumplami.
W DRODZE
Krótkie wycieczki Puma witał z
entuzjazmem, szalał z radości. Biegał z parkingu do mieszkania i z
powrotem „pomagając” w pakowaniu; w samochodzie chętnie
wyglądał przez szybę albo przechodził na przednie siedzenie, by
usiąść mi na kolanach. Cieszył się na wyjazd i cieszył się na
powrót – poznawał swoją dzielnicę, gdy wracaliśmy, i głośno
to oznajmiał. Wszędzie było dobrze, byle razem.
Przygotowywałam się do zmian w
naszym życiu i uznałam, że czas przyzwyczaić psa do jazdy
pociągiem. Po rozwodzie może się okazać, że wyjeżdżając do
rodziny czy na urlop nie będę miała z kim go zostawić, a hotel
dla psów nie wchodził w rachubę. Poszłam zobaczyć, jak tam jest
– z daleka usłyszałam chór zrozpaczonych psich głosów. Nie,
nigdy. On nie zrozumiałby, że po niego wrócę. A ja - w podróży
bez niego, ze świadomością, że umiera z tęsknoty?
Pierwsze spotkanie z pociągiem
było straszne – tłum ludzi na peronie i pisk hamulców. Puściły
zwieracze. Podobnie drugie – tu wystarczyła zatłoczona hala
dworcowa. W obu tych przypadkach nie wyjeżdżaliśmy, lecz
witaliśmy osobę przyjezdną.
Za trzecim razem podróż miała
trwać sześć godzin. W przedziale byliśmy sami, ja i pies, lecz po
drodze dosiadła się pani z czworgiem dzieci. Do Katowic pieściły
i głaskały pieska – i może dzięki temu w przyszłości nie
marudząc jeździł pociągiem, chętnie zawierał znajomości i
zjednywał sobie niemal wszystkich, z nielicznymi wyjątkami.
Przepisy PKP pozwalają na
przewóz psa pod określonymi warunkami - bilet, świadectwo
szczepienia, smycz i kaganiec. Nie narzucałam się z naszym
towarzystwem ludziom, którzy sobie tego nie życzyli. Ci sympatyczni
dzięki obecności Pumy chętnie wdawali się w rozmowę - śmiałam
się, że z każdą podróżą powiększa swój fanklub. Pies jest
katalizatorem dobrych uczuć u tych, którzy są do nich zdolni. A
tej reszty trochę mi żal. Pewnemu szukającemu zaczepki mężczyźnie
odparowałam „musi panu być ciężko z takim charakterem”.
Przeniósł się do innego przedziału.
Dzięki Pumie zwykłe podróże
pociągiem stawały się przygodą. Co ciekawego nas spotka? Kogo
poznamy? Kto opowie nam swoją historię? Czy będzie to studentka
weterynarii jadąca do domu z królikiem w torbie? Irlandka ucząca
angielskiego na podlubelskiej wsi? Młody kleryk, ciekawy ludzi?
Mężczyzna w średnim wieku, skrzyżowanie lumpa i Cohena, który
opowie mi – i przy okazji całemu przedziałowi – historię
swojego życia, a przy okazji życia swojego psa, podobnego do Pumy,
superpsa o niezwykłym charakterze i zajadłości.
Po przyjeździe do Katowic
czekała nas jeszcze godzinna jazda autobusem, i to był najmniej
przyjemny odcinek podróży. Choć i tu, nudząc się, pies robił
użytek ze swojego uwodzicielskiego wdzięku, podchodząc do
pasażerów i napraszając się o uwagę. Hałas, tłok, smród,
wibracje – chciał wysiadać na każdym przystanku. A jednak było
rzeczą oczywistą, że żadne z nas mając wybór – hotel dla psów
czy niewygody podróży – nie wybrałoby tego pierwszego. Pies ma
swój dom tam, gdzie są ci, których kocha – jeśli macie
wątpliwości, przyjrzyjcie się psom kloszardów.
Kiedy Puma miał trzy lata,
pojechaliśmy z nim na wakacje. Wieczorem znalazł się na
opustoszałej plaży w okolicach Mielna. Oszalał! Biegał, fruwał.
To była najpiękniejsze zjawisko, jakie kiedykolwiek widział –
morze. Huk fal, woda, wiatr, przestrzeń. Rodzina z dziećmi, która
przyjechała tu z kamerą wideo, filmowała naszego psa. Przepełniała
go radość życia. Czy mogliśmy mu ofiarować lepszy prezent?
niedziela, 18 maja 2014
Dwie kobiety i wojna
Najpierw zobaczyłam film. Film o miłości, obsesji i śmierci.
Wzruszający, piękny. Nie arcydzieło. Dobre kino, pozostające w pamięci
dzięki Penelope Cruz i Saadet Aksoy. Dwie piękne kobiety i wybitne
aktorki, tak różne, jak to tylko możliwe.
Potem przeczytałam książkę. Film to wojenny melodramat, powieść ma więcej niuansów.
Film i powieść mogłyby być o obsesji Gemmy, o jej opętaniu mężczyzną. O głodzie uczucia, ekstremalnym uzależnieniu. Cóż dziwnego u dziewczyny niekochanej przez matkę?
Gemma pragnie Diega, panicznie lęka się jego utraty.Dziecko ma być narzędziem, by go zatrzymać, choć on nie zamierza odchodzić. Jej lęk staje się przyczyną zguby.
Ale książka jest o czymś więcej.
Film i powieść mogłyby być o obsesji Gemmy, o jej opętaniu mężczyzną. O głodzie uczucia, ekstremalnym uzależnieniu. Cóż dziwnego u dziewczyny niekochanej przez matkę?
Gemma pragnie Diega, panicznie lęka się jego utraty.Dziecko ma być narzędziem, by go zatrzymać, choć on nie zamierza odchodzić. Jej lęk staje się przyczyną zguby.
Ale książka jest o czymś więcej.
Wszyscy
czworo - Gemma, Diego, Gojko, Aska - są zranieni, każde w inny sposób.
Gojko to klaun nad przepaścią - w filmie jest niestety clownada, niknie
tragizm. Diego jest tak wrażliwy, że niezdolny do życia po tym, co
zobaczył na wojnie. Gemma kurczowo trzyma się syna, jak przedtem Diega. I
wreszcie Aska, najboleśniej doświadczona i najsilniejsza z nich, jak
jej imienniczka, brawurowo odważna owieczka z opowiadania Ivo Andricia.
Książkę Margaret Mazzantini sfilmował jej mąż, Sergio Castellito.
sobota, 17 maja 2014
William Turner: Przejście przez strumień
Od dziesięciu lat obiecywałam sobie, że tu wrócę: dla
Williama Turnera. Tamto spotkanie z nim, choć za krótkie, pozostało
niezapomniane. Zgromadzone w jednym miejscu obrazy powstałe w ciągu
kilkudziesięciu lat, ilustrujące drogę twórczą malarza, jego
mistrzów (Claude Lorrain, ale i Canaletto) i to, jak stopniowo
doszedł do genialnych, późnych obrazów, eliminując wszystko, co
zbędne, malując światło w czystej postaci. Paintings
of nothing.
A
jednak tym razem – gdy już napatrzyłam się na pejzaże weneckie
i morskie – wróciłam do wczesnego „Przejścia przez strumień”.
Devon, Tamar Valley. Dwie dziewczyny i pies. Strumień wśród drzew,
perspektywa rozległej doliny, w dali most. Wysokie drzewa, łagodne
światło popołudnia. Jedna z dziewcząt, właśnie skończyła
pranie, siedzi nad wodą. Druga właśnie przeszła przez strumień,
za nią pies; trzyma w pysku sandał, patrząc wyczekująco.
Chcę
tam z nimi być, usiąść zmęczona na brzegu, zanurzyć stopy w
chłodnej wodzie, pogłaskać psa po mokrym pysku. Wejść w to letnie
popołudnie, słyszeć ptaki i świerszcze, i dalekie odgłosy
ludzkiego życia. Beczenie owiec i nawoływania pasterzy, sygnaturkę
nieodległego kościoła. Jesteśmy w Arkadii.
I
jeszcze o kilkanaście lat późniejszy „Pejzaż południowy z
akweduktem i wodospadem”. Intrygujący, jakby zatrzymany w ruchu.
Na pierwszym planie drzewo nad urwiskiem. Światło przefiltrowane
przez mgiełkę, przenikające gęstwinę krzewów.
Wieczorem
w rozmowie wrócimy do Turnera: gdy malował drzewa, nie przedstawiał
konkretnych gatunków. Jego drzewo jest po prostu drzewem, takim
jakie malowali Lorrain czy Poussin, a jednocześnie bytem
symbolicznym. Łączy oba porządki, ziemski i niebieski. Ciekawe, że
później Turner nie malował już drzew, tylko światło, znak
boskiego porządku stworzenia.
Mała wystawa „Późne akwarele” –
po ubiegłorocznej, widzianej w Nantes, „Turner i Loara” – nie
jest już zaskoczeniem, choć ciągle zdumiewa, jak wiele umiał
wyrazić w akwareli, i jak niewiarygodna prostota i czystość
kompozycji – choćby „Łodzi na morzu” – sprawia, że stoję
przed nimi oniemiała.
Tate
Gallery, 29 marca 1999
Tekst jest fragmentem szkicu "Wielki Tydzień w Londynie", Kwartalnik Literacki Kresy nr 60
Nad przepaścią
W
górach Ałtaju Maciej Kuczyński znalazł się na wąskiej skalnej
półce naprzeciwko barana argali. Dzieliły ich trzy metry, pod nimi
była przepaść, nad nimi ściana. Patrzyli na siebie.
„Wiedziałem,
że myśli, ocenia położenie, rozumuje, a nade wszystko jest
stworzeniem niemniej ode mnie świadomym. I wtedy na moich oczach
dokonał wyboru i uniósł się w powietrze. Widziałem jak przysiadł
i skoczył pionowo do góry. Zawisł przy ścianie ostrogi,
wyciągnięty jak struna, z pyskiem uniesionym ku niebu, w spiralnej
koronie rogów. Uderzył w ścianę kopytami, naprężona skóra
marszczyła się na płowych udach. Sypnął odłamkami. Wyrzucony,
leciał wzwyż, na krawędź, zaczepił o nią i wprost z lotu
przeszedł do poziomego biegu. Jeszcze błysnął zadem i zniknął
(...)
On, pozbawiony ludzkiego umysłu i wiedzy, a kierowany
nieznanymi siłami, mocą przedwiecznych instynktów, działających
ponad przestrzenią i czasem, lecz niewątpliwie świadomy, bo w jego
oczach odkryłem zrozumienie, dowodził całym sobą, że za jego
płową, materialną powłoką kryje się, pulsuje, wibruje coś, co
ożywia tę bryłę atomów, co pozwala jej się zachowywać,
wybierać, postanawiać, określać cele, chcieć, czuć i
przeżywać...”
„Dziki
baran uchylił mi rąbka absolutu, obdarzył mnie łaską takiego
zaszczytu, jakiego nie doznałbym w żadnym salonie”.
Jako dziecko zachłannie czytałam książki Macieja Kuczyńskiego.
"Podróż" jest wędrówką niezwykłą. Co jakiś czas do niej wracam.
czwartek, 15 maja 2014
Droga marzeń - nad rzeką Tarn
Z Albi do Saint-Affrique jedziemy 31 sierpnia 2006 roku. Łagodne
zielone wzgórza w ciepłym świetle popołudnia, stada owiec,
pastwiska, niewielkie osady.
Rzeka Tarn - szmaragdowozielona od otaczających lasów - dalej w górę stanie
się niebezpieczna, ale tam nie dojedziemy, może kiedyś...
To
kiedyś
ciągle powraca, gdy patrząc na zegarek i mapę, rzucając okiem na
krajobrazy i drogowskazy, pstrykając kolejne zdjęcia –
błogosławione niech będą cyfrówki! - gnamy przed siebie w
nadziei, że przed zmierzchem znajdziemy niedrogi motel.
niedziela, 11 maja 2014
Święty Hieronim - patron bibliotekarzy i bibliofilów
Ogród
klasztorny skąpany w ciepłym świetle Południa. Złotorude ściany
budynków, spalona słońcem ziemia, rodząca jednak krzewy, kępki
traw i drzewa; w głębi kilka smukłych palm. Tu i tam grupki ludzi,
mężczyźni we wschodnich strojach i zakonnicy, a także ptaki i
zwierzęta. Nad tym wszystkim jasne, spłowiałe niebo. Klasztorny
ogród zdaje się być obrazem raju.
Na
pierwszym planie mnisi. Biegną, uciekają przestraszeni. Biało
- czarne habity
rozwiewają się, jakby na ogród spadło stado rozbieganych srok
– pisze Ewa Bieńkowska. Tylko jeden, siwobrody starzec, stoi
spokojnie oparty na kosturze i wskazuje na swojego towarzysza, lwa.
To święty Hieronim.
Ten obraz z weneckiej Scuola di San Giorgio degli Schiavoni jest zapewne
najbardziej znanym i najpiękniejszym jego przedstawieniem.
Bieńkowska przywołuje Ruskina, urzeczonego obrazami Carpaccia: W
powietrzu o konsystencji dojrzałego owocu, z drobiazgową precyzją
szczegółów, z wyczuciem harmonii, naturalnie wprowadzonej w świat
przez spojrzenie, rozgrywają się sprawy, których znaczenie sięga
poza anegdotę: pewna koncepcja życia i śmierci, świętości i
łaski.
Ale
wróćmy do anegdoty. Pewnego dnia do klasztoru przyszedł kulejący
lew. Choć bracia uciekli, Hieronim wyszedł mu naprzeciw. Kazał
opatrzyć łapę, pokaleczoną przez ciernie. Wyleczony lew pozostał
w klasztorze. Do jego obowiązków należało wyprowadzanie na
pastwisko i pilnowanie osła, który nosił drzewo z lasu. Lew
zaprzyjaźnił się z osłem i spędzali wiele czasu razem. Zdarzyło
się jednak, że zmożony upałem lew zasnął, a kupcy,
przejeżdżający na wielbłądach, zabrali ze sobą osła. Lew
zbudziwszy się nie zobaczył towarzysza, więc rycząc chodził tu i
tam, a wreszcie nie znalazłszy go smutny wrócił pod bramę
klasztorną, ale ze wstydu nie śmiał jak zwykle wejść do środka
– mówi autor
Złotej legendy.
Posądzony początkowo przez braci o to, że zabił i zjadł osła,
okazał się niewinny i przejął na siebie obowiązki zaginionego
towarzysza. Cała sprawa nie dawała mu jednak spokoju, aż pewnego
dnia dostrzegł swojego przyjaciela prowadzącego karawanę kupców
na wielbłądach. Lew
tedy poznawszy osła ze strasznym rykiem rzucił się na nich i
wszystkich ludzi zmusił do ucieczki, po czym nie przestając ryczeć
i tłukąc ogonem w ziemię pognał przerażone wielbłądy wraz z
całym ich ładunkiem do klasztoru – pisze
dalej Jakub de Voragine. Wróciwszy lew
zaczął jak poprzednio biegać wesoło po klasztorze, kłaść się
przy nogach poszczególnych braci i machać ogonem, jakby prosił o
przebaczenie winy, której nie popełnił.
Skruszeni kupcy błagali o darowanie przewinienia i obiecali
rokrocznie składać klasztorowi w darze pół bańki oleju.
Ta
urocza legenda tak się zrosła z osobą świętego Hieronima, że
przestaje mieć znaczenie jej autentyczność. W naszej świadomości
świętemu zawsze towarzyszy lew. Siedzi u jego stóp, gdy ten pisze,
stojąc przy pulpicie. Niewątpliwie obaj zasłużyli na tak
szlachetne towarzystwo.
Kim
był ów święty, tak ważny dla naszej kultury? Uczony i pisarz,
jeden z patronów europejskiej literatury.
Urodził
się w Strydonie, w Dalmacji. Zdobył gruntowne wykształcenie, był
miłośnikiem Platona i Cycerona. Namiętnie czytywał autorów
starożytnych, bo nie
podobało mu się niestaranne
wysłowienie proroków.
Zdarzyło się pewnej nocy w Wielkim Poście, że zapadł na
gwałtowna febrę i był niemal umierający; wówczas to stanął
przed Sędzią i zapytany, jakiego jest wyznania, odrzekł, że jest
chrześcijaninem. Lecz
Sędzia na to: Kłamiesz – powiada – cyceronianinem jesteś, nie
chrześcijaninem, bo gdzie skarb twój, tam serce twoje.
Chłostany przez Pana, przysiągł wyrzec się świeckich ksiąg i
obolały od zadanych razów wrócił do życia. Odtąd z zapałem
czytał święte księgi i byłby zapewne został papieżem, gdyby
nie zawistni mnisi, którym wytykał swawolę. Ci próbowali go
skompromitować, podrzucając mu do celi niewieścią szatę. Wówczas
Hieronim wyjechał do Grzegorza z Nazjanzu, u którego studiował
teologię, by po jakimś czasie udać się na pustynię. Spędził
tam cztery lata.
Doświadczenie
pustyni jest czymś fundamentalnym. Pokutą i poszukiwaniem. Myliłby
się ten, kto sądziłby, że na pustyni odnajduje się spokój. Nie
od razu. Wyzwaniem jest nie tylko post, zredukowanie możliwości
zaspokajania elementarnych potrzeb. Prawdziwa walka rozgrywa się w
samym człowieku – choć malarze, jak choćby Bosch, uzewnętrzniali
ją w postaci zjaw i potworów.
Tak
przygotowany Hieronim powrócił do świata. Zgromadził wokół
siebie uczniów i resztę życia spędził na pracy i pokucie. Nie
jadł aż do nieszporów. Do
takiego na koniec doprowadził się wycieńczenia, że leżąc na
posłaniu wyciągał ręce i przy pomocy sznura przewieszonego przez
belkę sam podciągał się do góry, aby móc uczestniczyć w
służbie Bożej spełnianej w klasztorze.
Spędził
w klasztorze wiele pracowitych lat. Tu powstało najważniejsze jego
dzieło, łaciński przekład Pisma Świętego – Wulgata – opracowany w
oparciu o oryginalne teksty greckie i hebrajskie oraz wcześniejsze
przekłady. Ten wielki biblista pozostawił także komentarze do
poszczególnych ksiąg Pisma, traktaty ascetyczne, bogatą
korespondencję oraz dzieło O
znakomitych mężach.
Wróćmy
na koniec do Carpaccia. Znów jesteśmy w tym samym klasztorze, lecz
widzianym z innej strony. Na pierwszym planie, na marach, spoczywa
ciało świętego Hieronima. Jest drobne, wychudłe, maleńkie, zdaje
się nic nie ważyć. Otaczają je klęczący mnisi o pochylonych
głowach. W głębi podwórza toczy się codzienne życie klasztoru,
ludzie rozmawiają, pracują. Jest tam i lew, i osioł.
To
jest ubogi pogrzeb. Bez trumny, w milczeniu, bez mów pożegnalnych.
Kiedy zmarły spocznie w grobie – a wedle autora Złotej
legendy przygotował
go sobie w wejściu do
groty, w której Pan spoczywał –
mnisi rozejdą się do swoich zajęć.
Puma - towarzysz podróży (5)
KOLEDZY I KOLEŻANKI
Dobre maniery wyniesione z
rodzinnego gniazda okazały się bardzo przydatne. Puma chętnie
zawierał znajomości i nie wszczynał bójek. Kolegował się z
rówieśnikami – wesołym mieszańcem Dafim oraz rudym seterem
Oskarem. Te dwa psy czasem były puszczane wolno i cala trójka
potrafiła nieźle dokazywać. „Banda” biegała po osiedlu,
szukając okazji do zabawy. Zdarzało się, że gdy szłam na spacer
z Pumą, dwaj koledzy przyłączali się do nas i zamiast jednego
miałam trzy psy. Nasza okolica była wtedy miejscem dość
bezpiecznym, na tyle odległym od ruchliwych ulic, że młode
zwierzaki nie próbowały się tam zapuszczać. Przynajmniej na
razie, toteż zdarzało się, że zostawiałam pieska na dworze bez
dozoru.
Z
suczek jego ulubienicą – z wzajemnością - była Kora, owczarek
niemiecki. Ilekroć
się spotykali, okazywali sobie czułość, pod koniec jej życia już
jako starsi państwo, delikatnie całując się po uszach. Na
odchodnym Kora obdarzała Pumę przez ramię powłóczystym
spojrzeniem. Była pełną uroku damą. Kiedy miała kilkanaście
lat, zachorowała na nerki i zmarła.
Puma zdumiewał nas swoja
gościnnością i przyjacielską naturą. Suczki z osiedla bardzo go
lubiły, to samo można powiedzieć o większości psów. Gdy dorósł,
z niektórymi zaczął rywalizować, ale do końca życia był
serdeczny wobec mniejszych od siebie. Lubił małego, płowego
Filipa, uosobienie serdeczności, i rozrabiakę Ramzesa, czarno –
białego jak jego mama. Nawet gdy poszło o suczkę, rzadko
dochodziło do ostrzejszej rozprawy.
Na naszym rozległym osiedlu psy
czasem się gubią, zdezorientowane i przestraszone przez nadchodzącą
noc. Takich nowo poznanych kolegów mój pies kilkakrotnie
przyprowadzał do domu na kolację i nocleg. Raz był to czarny
pudel, innym razem rudy spaniel. Rano bez trudu odnajdywały drogę
do domu.
Mała suczka kręcąca się
przed naszym domem na pewno miała jakichś właścicieli, ale nikt
jej nie wyprowadzał, po prostu wypuszczali ją z mieszkania.
Brązowa, beżowo podpalana, o puszystych, trójkątnych uszkach i
roześmianym pyszczku. Polubili się z Pumą i już wkrótce zaczęły
się wizyty w naszym domu. Drapanie do drzwi: „proszę pani, czy
Puma może wyjść?” Za kwadrans wracali oboje, spragnieni; mała
zjadała Pumowe śniadanie, czekające w misce na czarną godzinę.
Była towarzyska, nie bała się ludzi i chętnie przyjmowała nasze
pieszczoty, wchodziła na kolana. Po chwili oboje znów uznawali, że
czas pobiegać... Zostawała u nas do późna, ale nigdy na noc –
kiedyś poszłam za nią na górę, by sprawdzić, gdzie mieszka, ale
nie pozwoliła na to. Aż zniknęła nam z oczu.
Rok później spotkałam znajomą
dziewczynę z małym pieskiem. Zwierzak zachowywał się, jakby mnie
znał, pozwalał się pieścić, okazywał radość ze spotkania.
-To dziwne, ona nie ufa ludziom,
jest pani pierwszą osobą, której pozwala się głaskać.
Tak, to była ona: mała
przyjaciółka Pumy, oddana do schroniska, kiedy była w ciąży. Po
urodzeniu szczeniąt wybrali ją dobrzy ludzie. Czasem ją spotykałam
– była szczęśliwa.
INNE ZWIERZĘTA
Było to w Kazimierzu. Poszliśmy
na daleki spacer, w górę Wąwozem Małachowskiego, potem wśród
pól i przez las. Pies został z tyłu. Obejrzeliśmy się. Stał
wpatrzony w coś w ścianie wąwozu, zafascynowany, napięty. Nie
zdążyliśmy zareagować, gdy szybko pochwycił to w pysk, równie
szybko wypluwając i odskakując jak oparzony. Jego kudłatą mordkę
wykrzywił grymas obrzydzenia. To była ropucha! Przez resztę drogi
trzymał się od nas z daleka, jakby coś zbroił; minę miał
nieszczęśliwą. Obrzydliwy smak ropuszego śluzu jeszcze długo
dawał się we znaki. Od tej pory nie wziął do pyszczka żadnego
płaza. Małe żabki płoszył i patrzył ciekawie, jak skaczą do
wody. Większe żaby i ropuchy omijał, udając, że ich nie widzi.
Pierwszej wiosny z nami Puma był
rocznym psem, pełnym energii, zwinnym i silnym. Młode wróble
uczyły się latać i nieraz lądowały na trawie, by odpocząć.
Puma był szybszy od ptaszka – chwycił go w pyszczek. Ptasia mama
z krzykiem krążyła nad psem. Zaraz też pojawiło się całe
stado, oburzone tym aktem przemocy, lecz bezsilne wobec wroga. Moje
wołania nie przyniosły rezultatu, piesek uciekał, zachowując
bezpieczną odległość, po czym wypuszczał ptaszka, rannego, żeby
za chwilę wziąć go znów do pyska. Bawił się nim jak kot myszką,
i o to właśnie chodziło – o zabawę. Nie zabił wróbelka. Kiedy
mu go odbierałam, ptak jeszcze żył, ale nie miał szans. Tej
wiosny pies zabił jeszcze jednego wróbla – gdy podrósł, nie
był już taki szybki i zwinny, więc polowania się skończyły.
ZAPACH PSA
Było to zimą, w dzień
słoneczny i mroźny – wybrałam się z koleżanką i Pumą na
Górki Czechowskie. Lekko pofałdowany obszar, tu i ówdzie z kępami
krzewów, porośnięty bogactwem kwiatów i traw, zmieniający się
co chwila w rytmie wolnej od ingerencji człowieka przyrody, jest
środowiskiem unikatowym, ale i – od czasu, kiedy przestał pełnić
funkcję poligonu - kością niezgody. Spór o to, czy go chronić,
czy też zagospodarować budując centrum handlowe i park rozrywki,
trwa od lat.
Tymczasem jest terenem
spacerowym dla odważnych (miały tu miejsce i gwałty, i pogryzienia
przez psy), a dla niektórych wysypiskiem śmieci.
W zasięgu wzroku nie było
żadnych niebezpiecznych psów, toteż Puma biegł luzem, węsząc tu
i tam. Odbiegł na chwilę.
-Popatrz, jak on się ładnie
tarza – powiedziała koleżanka.
Robił to z widoczną rozkoszą
i zaangażowaniem. Z odległości kilkunastu metrów poczułyśmy
silną woń padliny. A gdyby nie mróz? Pies szedł za nami w sporej
odległości, z poczuciem winy wypisanym na pysku. Dwie kąpiele nie
wystarczyły...
Czy chciał jakoś pachnieć? Bo
na co dzień nie pachniał psem, lecz delikatnie i słodko, jak
zabawka. Mięciutka sierść i woń jakby subtelnych perfum. Tylko po
kąpieli, jeszcze wilgotny, Puma pachniał jak mokry pies.
sobota, 10 maja 2014
Droga marzeń - Szwajcaria, droga numer 19
Szwajcaria
to muzyka: szczekanie kozła sarny w dolinie młodego Renu, krowie
dzwonki w wysokich górach. Kudłatych, małych krówek prawie nie
widać we mgle na stromych, zielonoszarych zboczach, porośniętych
skąpą trawą, ale cały czas słychać dzwonki. Czasem są to
mniejsze, weselsze dzwoneczki owiec. Popiskiwania świstaków.
Krakanie pary wron, lecących gdzieś ku odległym szczytom. I
wszechobecny wiatr.
Jesteśmy
bardzo wysoko, już tylko skały i porosty, wątła trawa i maleńkie,
wielobarwne kwiatuszki, z desperacją walczące o prawo do życia w
tych skrajnie nieprzyjaznych warunkach. Niżej pachniała skoszona
trawa i alpejskie zioła, tu panuje przenikliwy chłód i wilgoć, i
słychać ciężkie sapanie rozgrzanego diesla, wspinającego się na
Furkapass, 2436 m n.p.m. Zdaje się, że to przygoda jego życia i
chyba nie miałby chęci jej powtórzyć.
A potem
zjeżdżamy w dół obok wielkiego lodowca i dolina otwiera się ku
zachodowi. Po lewej wyłania się z tunelu czerwona kolejka, która
wcześniej, przed przełęczą, długo nam towarzyszyła, równie
mozolnie jak my wdrapując się pod górę.
Pojedziemy
wzdłuż Rodanu: najpierw wśród zielonych łąk, przez wioski
drewnianych chalets.
Nawet nowe domy budowane są z drewna i zachowują tę formę, ze
stromym, dwuspadowym dachem, szeroką, szczytową ścianą od frontu i
wieloma małymi oknami. W dawnych budowlach – mieszkalnych i
gospodarczych - charakterystyczny szczegół: górna kondygnacja
oddzielona od dolnej, murowanej lub drewnianej, otwartą przestrzenią
na kamiennych grzybkach. Ciemne drewno domów - żadnych ogrodzeń -
i soczyście zielone łąki na łagodnych zboczach.
Fotografie z sierpnia 2005
Tekst to fragment szkicu z Kwartalnika Literackiego Kresy
środa, 7 maja 2014
niedziela, 4 maja 2014
Delta Rodanu, Camargue
Delta
Rodanu...
Nie
wiem, dlaczego płaskie, spowite mgiełką rozlewiska, saliny z
kępami trzcin, mają dla mnie taką magię: w Normandii, Bretanii i
tutaj... Srebrzystoszara woda, pobielałe niebo, stłumiona zieleń
słonolubnych roślin. I czaple, a tu także flamingi.
Camargue
to ciągle jeszcze półdziki obszar, rozległe mokradła pocięte
kanałami. W słonych rozlewiskach o ostrej woni ptasiego guana
brodzą stada flamingów. Nieliczne wielkie posiadłości z
charakterystycznymi prowansalskimi domami, zwanymi mas, należą do
hodowców bydła i koni. Cel tej hodowli jest jeden: w pobliskim
Nimes odbywają się krwawe corridy.
Źrebięta
rodzą się ciemne, dopiero z wiekiem jaśnieją, aż staną się
białe. Konie pasą się na małych pastwiskach, w towarzystwie
białych czapli. Czarne byki nie oglądają człowieka pieszego -
gardians, pasterze, są zawsze konno. Kiedy przyjdzie ich czas,
zwierzęta w ciężarówkach są wiezione do Nimes, gdzie na
rzymskiej arenie umierają ku uciesze gawiedzi.
Widowisko,
na które trafiamy, przejeżdżając wśród pastwisk: pięcioro
gardians na białych koniach zagania ogromne stado czarnych byków.
Byki i konie z Camargue żyją w półdzikim stanie, ale nie są
dzikie. I niestety ich los – jak wszystkich zwierząt hodowanych
przez człowieka - jest przesądzony. Pobliskie Nîmes to centrum
francuskiej krwawej korridy.
Status
człowieka po upadku rajskim, po grzechu pierworodnym jest statusem
zbrodniarza par excellence - mówi
Jerzy Nowosielski. Takie rozrywki jak
corrida czy walki kogutów to po prostu przejaw wcielonego zła.
Dowód na istnienie szatana na tym świecie.
Tymczasem
jedziemy wśród pastwisk, a potem salin na plażę Piemanson, naszą
ulubioną. Kilkunastokilometrowy, szeroki pas białego piasku, bez
deptaków, restauracji, sznura samochodów. Ludzie, psy, przyczepy
kempingowe.
A
w drodze powrotnej spotkamy konie pasące się w towarzystwie czapli
i flamingi szykujące się do snu nad małym stawem, i stado byków i
byczków – niektóre to jeszcze cielątka – tym razem nie
niepokojonych przez gardians.
Fotografie z września 2006
sobota, 3 maja 2014
Jerzy Nowosielski - retrospektywa, Zachęta 2003
Miałam szczeście tam być...
Ta
wystawa trwała tylko cztery tygodnie i obejmowała
600 prac osiemdziesięcioletniego wówczas artysty. Jerzy Nowosielski, jak to dobitnie ukazała warszawska
retrospektywa, był artystą od początku drogi twórczej dojrzałym i
konsekwentnym, wiernym kilku przewodnim tematom i obranej stylistyce,
w której nie ma nic zbędnego.
W
tę wystawę wchodziło się jak w labirynt, choć labiryntem nie była.
Sale Zachęty zabudowano tak, by prowadziły widza od prac wczesnych
ku późnym, choć nie obowiązywała tu ścisła chronologia, lecz
logika wewnętrzna.
Już obrazy dwudziestoparoletniego malarza są
pracami artysty świadomego swej drogi. Pojawiają się tematy, które
będą realizowane przez następnych kilkadziesiąt lat: portrety,
pejzaże, abstrakcje, akty. Z pozoru katalog zwykłych tematów
malarskich. Nie u Nowosielskiego – tutaj swoisty minimalizm, owa
wręcz brutalna stylizacja jest wyrazem zamysłu artysty, zamysłu w
miarę lat coraz bardziej świadomego i - dopiero gdy się ogląda te
obrazy w tak wielkiej ilości – coraz bardziej czytelnego, a przy
tym przerażającego.
Pod
koniec lat 50. w obrazach Nowosielskiego pojawiają się coraz
wyraźniejsze nawiązania do ikony. Charakterystyczny rysunek twarzy
i torsów, bliki na torsie i ramionach. Będą one widoczne już do
końca w obrazach artysty, także w zadziwiających czarnych
portretach i aktach. Z tradycji ikonopisania wywodzi się też sposób
kładzenia farby, a także zamiłowanie malarza do deski i tempery.
Rozwój
tego malarstwa w czasie – obrazy z wystawy są owocem niemal
sześćdziesięcioletniej pracy – to nie poszukiwanie formy, lecz
drążenie w głąb. Tak jakby forma od początku była gotowa i
tylko stopniowo się ujawniała. Szokiem jest wielka ściana
wypełniona pejzażami. Wybuch barwy: turkusy, szmaragdy, czerwienie.
Te obrazy - miedzy Nikiforem a abstrakcją - zdumiewają. Każdy z
osobna przykuwa wzrok, a tu współgrają ze sobą, atakują.
Wyszłam
z tej wystawy wstrząśnięta. Do tej pory widziałam w obrazach
Nowosielskiego piękno i mistycyzm. Teraz zobaczyłam to, o czym
wcześniej tylko czytałam w rozmowach z sędziwym artystą.
Obecność
zła.
Ofiarą
jest kobieta. Naga, spętana, często pozbawiona rąk. Niewolnica i
ofiara mężczyzny. Wieszana, poddawana torturom, ścinana. Stojąca
ze ściśniętymi kolanami. Klęcząca, przysiadająca na piętach,
ze związanymi z tyłu rękami. Na czworakach. Skulona na podłodze.
Kobiety w pozornie beztroskiej scenerii wycieczkowego statku są
brankami, niewolnicami. Na plażach, we wnętrzach – są
przedmiotem władzy mężczyzn. Obnażone.
Mężczyźni
są zawsze ubrani, w garnitury lub stroje trenerów w cyklu prac
przedstawiających sportsmenki. Ubiór oznacza władzę - trener jest
także oprawcą. W Tajemnicy
narzeczonych ona jest
rozebrana, on ubrany. Beatrix Cenci jest gilotynowana przez katów w
garniturach i krawatach.
Mówił: w
Boga jest prawie w ogóle niemożliwie wierzyć. W diabła musi się
wierzyć, bo się go dotyka na co dzień. Cala tragedia zwierzęcej i
ludzkiej egzystencji, tragedia przyrody – to są jawne rządy
szatana i upadłych aniołów.
Puma - towarzysz podróży (4)
PIERWSZA ZIMA PUMY
Młody pies nie potrzebuje dużo
snu. Gdy tylko na dworze zaczyna się ruch, jest gotowy do spaceru.
Półroczny Puma budził mnie o szóstej rano, czasem wcześniej.
Póki trwała złota jesień, było to nawet przyjemne, ale tamtego
roku zima nadeszła wcześnie. Po deszczowej jesieni, kiedy tak
przyjemnie było brodzić w kałużach i pić z nich wodę albo
biegać po miękkim błocie – co kończyło się myciem łap pod
prysznicem (jakaż pyszna i aromatyczna była ciepła, mętna woda z
nich spływająca!) - pewnego ranka zapanował mróz. Z daleka piesek
zobaczył kałużę i popędził w jej kierunku. Skoczył i osłupiał.
To było twarde! Nie dało się pić! Spojrzał na mnie zdumiony,
oczekując wyjaśnienia. „To lód, Pumciu, kałuża zamarzła” -
uspokajający ton przekonał go, że zjawisko mieści się w normie.
Spadł śnieg. Jest czymś
niezwykłym i cudownym obserwować małe dzieci i młode zwierzęta,
gdy widzą coś po raz pierwszy. Zdumienie i zaciekawienie wyrażają
całym ciałem. Młode stworzenia nie kłamią, nie są zblazowane.
Świat to dla nich sklep ze słodyczami, kraina cudownych
niespodzianek. Jeśli ta dziecięca wrażliwość nie zostanie
zniszczona, jeśli nie zostaną dotkliwie skrzywdzone, może tym
pozostać. Pumie udało się zachować ciekawość świata i radość
życia bardzo długo, dopiero starość i choroba miały ją
przytłumić.
Na widok śniegu piesek się
zdumiał. Spróbował, jak smakuje. Próba wypadła nieźle, więc
podczas spaceru jeszcze wielokrotnie lizał biały puch. Skończyło
się oczywiście biegunką, ale skojarzył fakty i nigdy więcej nie
próbował jeść śniegu.
Wtedy też zobaczył tę
kobietę. Stanął jak wryty. Opuścił ogon. Wciągnął powietrze.
Patrzył osłupiały, gdy przechodziła obok, a potem ruszył w ślad
za nią głośno płacząc. Miała na sobie futro ze srebrnych
lisów...
Puma lubił zimę. Wyrosło mu
„dorosłe” futro – długie włosy okrywowe na kaszmirowym
podszerstku. Ta szata sprawiała, że wydawał się większy i
grubszy niż był w rzeczywistości. Przy półmetrowej wysokości w
kłębie nigdy nie przekroczył wagi piętnastu kilogramów i w
kąpieli widać było, jakim jest szczupłym, delikatnym pieskiem.
Grubą sierść miał też na łapach i była ona źródłem
kłopotów. Błoto przyniesione do domu i trudne do wypłukania.
Ciężkie śniegowe „bałwanki” oblepiające łapy, gdy śnieg
był wilgotny. I najgorsze – kuleczki lodu między opuszkami
palców, boleśnie utrudniające chodzenie. Z wiekiem miał też
coraz gorzej znosić sól, którą obficie posypywano osiedlowe
alejki.
O szóstej rano w styczniu było
jeszcze ciemno, ale biała połać śniegu, ciemny szpaler ałyczy,
sylwetki dzikich jabłoni i gęsty ligustrowy żywopłot w
nastrojowym świetle latarń i w ciszy miały nieodparty urok. Ten
niedokończony park, choć zaniedbany, bywał piękny. W wiosenne
wieczory, gdy kwitły ałycze, oszołamiająco pachnąc. Latem, kiedy
niekoszony trawnik był dziką łąką, pełną świerszczy, co kilka
dni zmieniającą szatę. Jesienią, gdy niestrzyżony żywopłot
osiągał wysokość człowieka i olśniewał barwami. Zimą, kiedy
stada kwiczołów buszowały na dzikich jabłoniach, a szadź
pokrywała żywopłoty i drzewa.
Bywał, bo już go nie ma...
Droga marzeń - nad rzeką Var
Route des Alps - trasa widokowa wiodąca doliną Var. Obok niej rzeka oraz tory Train des Pignes. Jedziemy z Nicei do Forcalquier przez Entrevaux. Niestety, pogoda - po kilku dniach obezwładniającego upału i sirocco - płata nam niespodziankę.
Dobrze byłoby tam wrócić w słoneczny dzień, a najlepiej - pojechać kolejką aż do Digne...
Subskrybuj:
Posty (Atom)