Konstancja
ma dziesięć lat. Jedzie z rodzicami do
wujostwa, to ważna uroczystość: chrzciny ich pierworodnego,
Zygmunta. Dlatego mama jest taka elegancka, włożyła najładniejszą
sukienkę. Konstancja ze smutkiem myśli, że najładniejsza sukienka
mamy jest zupełnie zwyczajna, nie różni się od codziennych sukien
cioci Elizy.
Konstancja
lubi Elizę. Ciocia zawsze pięknie pachnie, a jej stroje są
sprowadzane z Paryża. Stryjenka, poprawia ją matka. Po co używać
takich śmiesznych określeń, myśli Konstancja, w końcu wszyscy
wiedzą, o kim mowa. Eliza jest młoda i wesoła, zawsze roześmiana,
i taka piękna! Często daje Konstancji prezenty. Stryj Leonard też
jest przystojny; są do siebie bardzo podobni, on i Maksymilian,
ojciec Konstancji, ale nie sposób ich pomylić.
Ten
dom! To niemal pałac. Pałacyk, mówi matka. Ojciec Elizy zbudował
go dla niej, to jej wiano. Także cukrownia, gorzelnia, lasy i grunty
orne. To wszystko należy do niej. I do jej męża, stryja Leonarda.
I do małego Zygmusia, którego teraz Konstancja zobaczy po raz
pierwszy.
(...)
Konstancja
biegnie na piętro po spiralnych schodach, wokół holu, nad którym
zwiesza się kryształowy żyrandol. Puka cichutko i wchodzi do
biało-różowego pokoju cioci Elizy. Ciocia ma na sobie suknię z
seledynowego materiału o drobnym, ledwo widocznym wzorze.
-
Witaj, kochanie - uśmiecha się ciocia i całuje ją w oba policzki.
- Poznaj Zygmusia.
Konstancja
podchodzi do łóżka, na którym leży dziecko, i zapiera jej dech.
Chłopczyk jest piękny. Ma jasne włoski i wielkie, ciemne oczy.
Patrzy na dziewczynkę, uśmiecha się i wyciąga rączki, gruchając.
Ona podaje mu palce, które mały mocno chwyta i usiłuje przyciągnąć
do siebie.
-
Witaj, Zygmusiu - mówi Konstancja. - Jestem twoja kuzynką.
Konstancja
ma dwadzieścia lat. Nie, ma lat dwadzieścia
dwa i
właśnie oświadczył się o jej rękę
mężczyzna, którego nie kocha. On zachowuje się tak, jakby to nie
miało żadnego znaczenia. Ciągle czuje na sobie jego wzrok. Kiedy
zbliża się do niej, stara się jej dotknąć, a ona wtedy odsuwa
się gwałtownie. Jest dla niego opryskliwa, niemiła, ale ma
wrażenie, że im bardziej próbuje go do siebie zniechęcić, tym
bardziej go pociąga. Nie ma z kim o tym porozmawiać; jej
przyjaciółka z pensji, Zosia, jest gdzieś daleko, w Warszawie albo
we Lwowie.
Zosia
i Adam. Ciemnowłosi, ciemnoocy, brat i siostra. Tak podobni do
siebie, że kiedy Konstancja spotkała Adama - miała wtedy
szesnaście lat, on dwadzieścia - poczuła się tak, jakby znali się od zawsze. Teraz już będziemy razem, cieszyła się Zosia, będziesz
moją siostrzyczką, wyjdziesz za Adasia, niech tylko skończy się
wojna.
Patrzył
na nią tymi przepastnymi, ciemnymi oczami, w których czasem
zapalały się wesołe iskierki, patrzył nic nie mówiąc.
Wiedziała, że za dwa dni ma się stawić w swoim pułku. Tego
wieczoru zaproszono sąsiadów, dużo młodzieży. Adam tańczył ze
wszystkimi dziewczętami, a i Konstancji nie brakowało partnerów,
ale co jakiś czas był przy niej i mazur miał należeć do niego.
Tamten
świt w ogrodzie, po zabawie... Czuła, już wtedy wiedziała, nie
wiedząc. Leżała potem w łóżku obok śpiącej Zosi, płacząc
bezgłośnie. Patrzyła na fotografię uśmiechniętego młodego
mężczyzny w mundurze i próbowała się modlić. Niebo było
obojętne.
Więc
kiedy kilka miesięcy później zastała w pokoju zapłakaną Zosię,
wiedziała.
A
teraz ten fircyk, ten uzurpator, ma czelność tu przyjeżdżać. Jak
to powiedzieć Zosi? Przecież w liście nie można napisać, że
Marian wzbudza w niej obrzydzenie i jakiś dziwny niepokój.
Może
Zosia zapytałaby wtedy: dlaczego po prostu go nie odprawisz? Na to
pytanie Konstancja nie zna odpowiedzi; próbuje kluczyć, boczy się
jak dziecko. Nie musiała dotąd podejmować życiowych decyzji, o
wszystkim decydował ojciec. Teraz papa nie mówi nic, patrzy na nią
i pewnie myśli, że jest dorosła i wie, czego chce.
Wie?
Chciałaby, żeby dali jej spokój. Pozwolili czytać książki,
siedząc na ogrodowej huśtawce, i układać róże w wazonach.
Haftować obrusy i spacerować wśród pól, gdy wschodzą zboża.
Leżąc na trawie patrzeć na wiotkie gałęzie brzóz na tle
wiosennego nieba. Głaskać psa, przytulającego się do jej kolan.
Wie
na pewno, że nie ma wyboru: powinna wyjść za mąż. Kiedy odejdą
rodzice, ktoś musi poprowadzić gospodarstwo; jest za małe, żeby
zatrudniać zarządcę. Choć ojciec w końcu wprowadził ją w
istotne sprawy, nie ukrywał, że nie wierzy, by mogła sama
wszystkiemu podołać.
Jest
letni wieczór, w domu goście. Imieniny matki. Przyjechali krewni,
sąsiedzi, jest także on, bawi towarzystwo opowieściami z frontu.
Dokąd jeszcze zamierza się przechwalać swoimi czynami, myśli
Konstancja ze złością. Wychodzi z pokoju bez słowa, idzie do
ogrodu, w bzową aleję, w stronę rzeki. Roje tańczących
świetlików są jak klejnoty we włosach nocy.
Zygmuś
jest tutaj. Siedzi pod jabłonią na ławeczce z widokiem na dolinę.
Nad rzeką unosi się mleczny opar.
-
Masz dosyć? - pyta domyślnie, odwracając się w jej stronę.
-
Zgadłeś - wzdycha Konstancja. Opiera się o drzewo, jest ciepłe i
daje siłę.
Zygmuś
wstaje. Mimo swoich dwunastu lat jest prawie tak wysoki jak ona.
Jasne, obcięte na pazia włosy opadają mu na ramiona. Jeszcze nosi
marynarskie ubranie i krótkie spodnie.
Stoi
przed nią i patrzy. Jej twarz nie ma dla niego tajemnic. A jednak
pyta.
-
Wyjdziesz za niego?
Konstancja
nie odpowiada. Wyciąga rękę i dotyka jego policzka. Delikatnie
gładzi.
I
wtedy on całuje wnętrze jej dłoni.
Konstancja
patrzy na niego zaskoczona. Odwraca się i odchodzi w pośpiechu.
© 2014 Alina L
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.