Spotkałam
ją przed kilkunastu laty w jednej z zatłoczonych sal londyńskiej
National Gallery. Na uboczu. Być może była tam podczas poprzedniej
wizyty, ale wówczas ją minęłam chyba bez refleksji. Tym razem
zobaczyłam Marię Magdalenę czytającą, cichutko siedząca wśród
tłumu. Obok przechodzili zwiedzający, a ona była tam, nieobecna:
czytała.
Siedziała
na podłodze, na poduszce. Nie zwracała na nas uwagi. Czytała
Godzinki, skupiona, spokojna, piękna. Obraz był jak lustro –
byli tam inni ludzie, nieistotni.
Jej
smukłe palce, opuszczone powieki, półprzymknięte usta, kosmyki
długich, rudoblond włosów wymykających się spod welonu, fałdy
sukni, stojące obok naczynie na olejki – mówiły: jestem, ale
mnie nie ma.
Nade
wszystko mówiły o tym fragmenty sylwetek dwóch osób – mężczyzny
w granatowym płaszczu i siedzącej kobiety w czerwieni.
Kompozycja
obrazu była porażająco nowoczesna, niemożliwa w czasach Rogiera
van der Weyden. Nie w połowie XV wieku. Nawet nie w wieku XIX. Jego
fragmentaryczność nie była przez artystę zamierzona, lecz
nieoczekiwanie stała się atutem obrazu, czyniąc zeń intymny
portret, zapis chwili, metaforę życia kontemplacyjnego.
To
był ołtarz na dębowych deskach, sacra conversazione z
Madonną z Dzieciątkiem, świętym Józefem i świętą Katarzyną.
Dwa inne fragmenty są w Lizbonie. Londyńska Maria Magdalena jest
najdoskonalsza. A przecież przez wiele lat tło obrazu było ukryte
pod warstwą czarnobrązowej farby...
Jeśli
jestem postacią z obrazu, to właśnie nią. Zaczytaną.
Ilustracja: wikimedia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz