sobota, 21 maja 2016

Melancholijna oniryczność jazzu

"Afryka z jazzem w uchu. Jazz jest zawsze Afryka. Tylko w jednym uchu, żeby muzyka mieszała się z życiem, przybliżała i jednocześnie oddalała mnie od tego, co tutaj widzę, słyszę i czuje nozdrzami poprzez spaliny z rur starych samochodów, chaotycznie pędzących po ulicach i chodnikach.
Impresje z pierwszego spaceru. "Impressions" Johna Coltrane'a. Intro perkusji jak gwałtowny, tropikalny deszcz. A potem długie frazy łkania saksofonu. Murzyński płacz. To jest zawsze blues. To jest zawsze tęsknota. To jest zawsze ból. Zawsze Afryka. Jazz jest zawsze Afryka."


Kim jest ten podróżnik? Czterdziestoletnim mężczyzną, który wyruszył na spotkanie dziecięcych marzeń? Dziesięcioletnim chłopcem, zafascynowanym lekturą "Poławiaczy pereł"
Mirko Paška? Dwudziestolatkiem uporczywie poszukującym tego, co nada życiu sens? A może każdym z nich?



Podąża ku miejscu opisanemu w książce, którą kiedyś dostał od dziadka i wielokrotnie do niej powracał. Kto w dzieciństwie czytał, ma takie lektury. Książki założycielskie, książki zbójeckie. Nie każdy jednak za nimi podąża, bo wielu z nas brak odwagi, po pójść za marzeniami. Dlatego oczarowała mnie historia opowiedziana przez Piotra Ibrahima Kalwasa, podobnie jak inne - o wędrówkach śladami lektur i fascynacji, jak choćby opowieść Rory'ego Stewarta. W pewien sposób oni wszyscy idą tam za mnie, zbyt leniwą i niezdecydowaną, nie dość odważną... 

"Zawsze mnie pociągała Afryka. To poprzez te książeczki z dzieciństwa. Na początku egzotyka przyrody, potem coraz częściej jej duchowy wymiar i głębia człowieczeństwa tutaj."

"Gdzieś to już kiedyś przeżyłem, od zawsze znalem ten świat oddalony ode mnie tylko morzem czasu" pisał Carl Gustaw Jung. Przywołuje go Olga Stanisławska w swoim szkicu o Karen Blixen. Pisze: "Blixen nie przyjechała do Afryki, żeby zaglądać do własnej duszy. Przyjechała żeby śnić, a nie żeby się obudzić". Kalwas jedzie do Erytrei, by śnić.

Afryka w "Czasie" jest taka, jaka mi się czasem śni: skwarna, niespieszna, jednocześnie otwarta i zamknięta przed obcymi, uboga i pełna tajemnic. Afryka bez wątpienia jest miejscem naszego pochodzenia, za którym nieświadomie tęsknimy. Wiem, że byłam tam kiedyś, w poprzednim wcieleniu, w skwarze pustyni, w wietrze sawanny. Dlatego tak mnie, dziesięciolatkę, zachwyciła wędrówka Stasia i Nel. Pejzaże, które skądś przecież znałam... A potem "Pożegnanie z Afryką", od pierwszych słów.

Już "Salam", pierwsza książka Piotra Kalwasa, mnie zaintrygowała. Czym? Co zwykle mnie w opowieściach urzeka? Piękna fraza. Emocje. I autentyzm. Do "Czasu", najbliższego mi emocjonalnie, wróciłam po raz kolejny za sprawą spotkania autorskiego. Lubię spotkania z pisarzami, interesują mnie ludzie: kim są naprawdę, czy ukrywają się za swoimi książkami, czy tez ryzykują szczerość (bo to jest ryzyko, wielopiętrowe). Jedni są pewni siebie i swej charyzmy, grają bezbłędnie swe role, by punktualnie po 60 minutach postawić kropkę i zakończyć rozmowę - to przypadek mojego ulubionego stylisty, obdarzonego zwierzęcym magnetyzmem Andrzeja S. Inni mówią o sobie tak naturalnie, jak oddychają, budząc od pierwszej chwili sympatię - takie były i Roma Ligocka, i Monika Szwaja, a także Jarosław Mikołajewski na spotkaniu, które znam tylko z transmisji internetowej. Piotr Kalwas nie narzucał stylu - spotkanie prowadziła dziennikarka, która sprawiała wrażenie, jakby przeczytała tylko jedną, ostatnią jego książkę. Pisarz odpowiadał rzeczowo, skromnie, uprzejmie. 
"Wszystko takie samo od zawsze. I ten upał. Zawsze upał. Duszno i parno. Żar, który przenika całe jestestwo. Lubię ten żar, bo on odrealnia".
"Czas" to opowieść zmysłowa. Podróżnik, kimkolwiek jest - a jego istnienie w czasie jest niejasne, dzieciństwo, młodość i dojrzałość przenikają się jak wówczas, gdy śnimy się sobie jako dzieci lub ludzie młodzi, i jest to równie prawdziwe, jak jawa - zmierza do miejsca, gdzie toczyła się akcja "Poławiaczy pereł".
Wędruje z jazzem w uszach - słuchając Milesa Davisa, Johna Coltrane'a, Theloniousa Monka - i w tym rytmie biegnie opowieść. Bo fraza Kalwasa jest muzyczna  - słychać w niej jazz i bluesa. Wędruje w skwarze, w słońcu, odpoczywa w ciszy gorących nocy. Smaki, zapachy, dźwięki. Śpiew derwiszy, nocna ceremonia żałobna, azan muezzina.

"Noc pulsowała, po prostu grała. Wszystko tętniło niewypowiedzianym i nieopisanym dźwiękiem. Żaby rechotały jednostajnie i rytmicznie jak tysiące kontrabasów, owady cykały i syczały jak te skwarki smażone przez czynele perkusji, jakieś ptaki zanosiły się tęsknymi zawodzeniami, jak saksofony albo klarnety."

Czytam ją tak, jakbym śniła. Czas i sen mijają niepostrzeżenie, choć zdawałoby się, że trwają. 

"Tak, znowu słyszę śpiew. Gdzieś za oknem. Boże, ileż można śpiewać?"

Są tu spotkania z ludźmi, tak piękne, że aż niemożliwe. Z ojcem Marino, z zakonnikiem Gibrilem z Debre Libanos, ze starcem Abrahą. W świecie, przez który Kalwas wędruje, ludzie okazują sobie troskę i szacunek. To świat, w którym najgorsze zbrodnie popełnili biali - Włosi z czasów Mussoliniego. Nie ma konfliktu religii, nie ma wrogości. Ta idylla dziś, po rzeziach na tle religijnym, wydaje się irrealna.   

"Gorące powietrze oplatało moją głowę pełną snów. To wszystko mieszało mi się w świadomości. Cudowne przemieszanie wspomnień, marzeń i rzeczywistości. Stan melancholijnej oniryczności, w który wprowadzam się od dziecka, bo to uwielbiam."

Bardzo to piękna książka. Bo sztuką jest pozostać dzieckiem, będąc dorosłym. Sztuką jest pozostać sobą, szanując innych. I jeszcze opowiedzieć o tym...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz