Wieczorne niebo nad miastem ma barwę
indygo. Nad złotymi domami, nad rozświetloną Bramą Krakowską wisi cienki
rożek księżyca. Fasady domów na Krakowskim Przedmieściu podświetlone,
na deptaku gwarnie, choć nie tłoczno. Niebo nad żółtymi domami: sceneria
mojego snu o aniołach, lecących w kluczu nad miastem. Anioły w
różowych, koronkowych sukienkach, spod których widać ich chude nóżki.
Dokąd lecą? Przecież tu jest ich dom!
Wreszcie słoneczne poranki. Niskie słońce w soczyście zielonej, lśniącej trawie. Kwitnie bez,
jarzębina, kasztany, przekwitła już ałycza. Wilgi już przyleciały, samczyk
śpiewa w topolach na Symfonicznej. Gdy przestaje, gwiżdżę na niego i
odpowiada. Fiju-fiju, fletowe, miękkie. Kiedy wyklują się młode, coraz
częściej będzie słychać ostrzegawczy wrzask. Zobaczyć go? Trudno. Dopóki
gwiżdżę, odpowiada, ale gdy się zbliżam by go podejrzeć, złoto-czarna błyskawica przemyka miedzy wierzchołkami drzew, kryje się wśród liści. Fiju-fiju, słychać z daleka.
Drozdy i kosy od dawna są nadaktywne. Pewnie w gniazdach czekają głodne dzioby. Awanturują się sroki, czasem porywają młode i wówczas przez kilka minut rozgrywa się dramat. Pogoń, krzyk i próżny lament. Gawrony
ucichły. Kawki czasem nawołują dziecięcymi głosami. Na latarniach siadywał
dzięcioł, łudząco podobny do sroki, i kuł uporczywie od trzeciej rano, słychać go było z daleka. Nie wiem, gdzie grzywacze założyły gniazdo, tym razem już nie na brzozie pod moim oknem, nauczone złymi doświadczeniami.
Było tu stadko młodych, ufnych wróbli, które bawiły się w żywopłocie; już ich nie widzę, czyżby koty? Piękne są, odkarmione, pewne siebie. Czas łowów.
Wieczorami
miasto. Koncert w kościele dominikanów, oświetlonym błękitnie i złoto.
Dawna muzyka, dawne instrumenty, anielski głos Olgi Pasiecznik. A potem
szybki marsz przez złoto-niebieskie ulice na następny koncert do Centrum
Kultury. Nie!!! Atak dźwięku i światła mnie zabija. Wychodzę po
kwadransie. Na placu przed dawnym klasztorem wizytek pełnobrzmiąca cisza miasta otula mnie jak puch.
Od
kilku lat o tej porze - Festiwal Kody. Co roku inny, co roku gdzie
indziej. Czy pamiętam muzykę? Transowy rytm Philipa Glassa wprawił mnie w stan kompletnego
wyczerpania, ale jednocześnie, paradoksalnie, pozwolił rozwiązać
trapiący od kilku tygodni problem, brak pomysłu na zamówiony tekst. Nie
wiem, co ta muzyka miała wspólnego z przyszłą formą "Alfabetu Konia",
może brak narracji? Tekst został dobrze przyjęty...
Ulubionym
moim miejscem był wirydarz dominikanów, jeszcze przed remontem. Nawet w
zimne, deszczowe wieczory maja 2010 roku, gdy kryliśmy się pod namiotem
chroniącym scenę, by nie moknąć i nie uciekać. Dziwne brzmienia, dziwne
instrumenty, gra świateł i uroda tego miejsca. Figura Madonny z boku sceny, odrapane mury z odpadającym tynkiem, błoto. Magia!
I kilka lat później "Święto wiosny", w tymże już odnowionym wirydarzu, na rusztowaniach, w klasztornych korytarzach. Tu pięknie sfotografowane przez Wojtka Korneta.
Wieczory w domu. Spacery z psami o szarej godzinie, gdy cichną ptaki. Łuna na zachodzie, ciemniejące niebo.
Maj, cud życia. Zawsze w maju uświadamiam sobie, jak bardzo jestem szczęśliwa. Dla mnie mógłby trwać cały rok, ale czy byłby wówczas majem?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz