sobota, 2 sierpnia 2014

Puma - towarzysz podróży (18)

GUZ

Następnego lata w naszym życiu miało się wiele zmienić. Piesek był coraz słabszy i zastanawiałam się, jak da sobie radę w podróży, zwłaszcza w Nicei. Nie lubił upałów, chodził wtedy cienistą stroną ulicy, szybko się męczył. Miał już szesnaście lat.

Guza wyczułam w końcu marca pod pachą lewej łapy. Początkowo był miękki, wielkości śliwki, i rósł powoli. Nie chciałam go operować, nie wierzyłam w skuteczność operacji w tym wieku, obawiałam się też związanego z nią ryzyka. Miałam świadomość, że dni Pumy się kończą i nadzieję, że umrze swoją śmiercią. To była jednak tylko nadzieja.

Kiedy guz zaczął twardnieć, a jego powierzchnia czernieć, zbliżał się już nasz wyjazd. Lekarz stwierdził, że operacja jest wskazana, bo jeśli guz pęknie i zacznie krwawić, i tak trzeba będzie ją zrobić w trybie nagłym. Przygotował płytką, nieobciążającą serca narkozę i piesek został zoperowany pod koniec maja. Czerniak. Trzy tygodnie później byliśmy w drodze do Nicei. 

 
Było gorąco. Puma znalazł sobie azyl w łazience. Polegiwał w pokoju dziennym, na środku, przekonany, że powinniśmy go omijać. Spacery odbywaliśmy wokół naszego kwartału, niedaleko. Spotykaliśmy tu psy i miłych ludzi, z którymi wdawałam się w krótkie pogawędki. Nie miałam ochoty na dalsze wycieczki – wiedziałam, że to nasze ostatnie miesiące razem.
Po miesiącu od operacji miejsce wokół gojących się szwów zaczęło puchnąć. Pies miał też kłopoty z brzuszkiem, co wyglądało na zatrucie. Wróciliśmy wtedy do Lublina i poszliśmy do lekarza. Badanie krwi – żeby ją pobrać, potrzeba było czworga ludzi! - wykazało wysoki poziom leukocytów. Dostał leki i po kilku dniach pozornie wszystko wróciło do normy.

Niestety, wkrótce guz znów zaczął rosnąc, tym razem gwałtownie, i utrudniał pieskowi chodzenie. Lipiec w Lublinie był na szczęście dość chłodny, a moje mieszkanie zapewniało przyjazną temperaturę dzięki oknom wychodzącym na wschód i wysokim drzewom. Pies czuł się nie najgorzej.

Pod koniec lipca byliśmy u lekarza. Doktor powiedział, że Puma może przeżyć jeden do trzech miesięcy, a obecny jego stan nie uzasadnia eutanazji, ale „nie uniknie pani konieczności podjęcia takiej decyzji”.


WYJAZD

Wyjeżdżaliśmy ze smutkiem. Nie mieliśmy wyboru, co więcej, w najbliższych tygodniach musieliśmy jeszcze odbyć kolejną podróż, równie długą i męczącą, a ilość spraw i problemów nie malała, lecz lawinowo rosła. Gdybym wtedy została w Lublinie, opieka nad psem byłaby łatwiejsza, a jego umieranie być może mniej traumatyczne dla nas obojga. Gdybym zdecydowała się na eutanazję...

Takiej możliwości nie było. Nie zrobiłabym tego. A Puma chciał żyć, chciał uciec z gabinetu, jak zawsze walczył z nami i doktorem. Mój biedny, schorowany staruszek pies nie chciał umierać.

Był coraz słabszy. Unikał wysiłku, chodził wolno. Leżał w kącie sypialni obok szafy ściennej, czasem wręcz w tej szafie, ze swoim małym misiem – maskotką. Na panelach nie zawsze umiał się podnieść, łapy mu się ślizgały. Chętnie sypiał w pokoju dziennym albo na tarasie. Znów zaczęły się kłopoty z brzuszkiem, a także niekontrolowane posikiwanie. Nie skarżył się. Nigdy nie płakał. Przychodził na taras podczas posiłków sprawdzić, co mamy na talerzach. Był przekonany, że wszyscy go lubią – ufał ludziom. Zawsze marzył o dużym stadzie...


W połowie sierpnia pojechaliśmy w nieodległe góry. Upał nadmorskiej kotliny ustąpił miejsca rześkiemu chłodowi i lekkiej mgiełce. Niedługi spacer po Espallion zmęczył Pumę, ale ogon nosił wysoko, widząc miejscowe psy. Wyżej w górach zatrzymaliśmy się na piknik. Położył się w trawie, jedzenie go niezbyt interesowało. Leżał obok nas i był równie piękny i słodki, jak zawsze. Nie chciał wracać. Postanowił tam zostać, na tej łące i gdyby to było możliwe, chętnie zostałabym z nim. Jego czas się kończył. Wnosiliśmy go do samochodu.


UMIERANIE

Jego umieranie było dramatem, który mnie przerastał. Jak wybrać między uśmierceniem zwierzęcia, które cierpi, ale chce żyć, a pozwoleniem mu na umieranie w bólu? Pies się nie skarżył, nie płakał, i trudno było dostrzec, czy jest tylko coraz bardziej osłabiony, czy odczuwa – i jak silny – ból.

Byłam w rozpaczy; wizja jego walki o życie, jego spojrzenia w chwili podawania śmiertelnego zastrzyku przerażała mnie. Nie pojąłby, że odbieram mu życie, by dłużej nie cierpiał. Może dlatego się nie skarżył? Może wiedział, że jeśli się poskarży, będzie mi jeszcze trudniej?

Chciał żyć. Szeptałam mu: kiedy zechcesz umrzeć, powiedz, pozwolę ci odejść, piesku. I. mówił: Zobacz, on chce żyć. Cieszy się, gdy cię widzi. Smakuje mu jedzenie. On nie chce umierać. Wtedy właśnie załatwialiśmy sprawę bardzo ważną i nie chcieliśmy, żeby uśmiercenie Pumy w jakikolwiek sposób wynikało z potrzeby ułatwienia sobie życia. Ale czy to było słuszne? Nie wiem. Z dnia na dzień było coraz trudniej.

Kiedy biegunka się nasiliła, poszliśmy do miejscowego weterynarza, bez psa. Wypytał o wszystko i uznał, że czas go uśpić. Don't be selfish - powiedział. Poczułam się podle. Ale leki przeciwbiegunkowe pomogły. A my musieliśmy znów wyjechać, od czego nie było odwołania.

Płakałam każdego dnia i wciąż nie byłam gotowa. I. mnie pocieszał, ale mówił, że jeszcze nie czas. A kiedy ten czas nadszedł, był to najgorszy możliwy moment. Byliśmy daleko od wszystkich naszych domów, Puma przestał jeść. Panował tam upał. Następnego dnia guz zaczął ropieć. Zapach było czuć w całym mieszkaniu. Myłam pieska pod letnim prysznicem, żeby mu ulżyć. Leżał w łazience, czasem przychodził do jednego z pokojów, by być z nami. Znosiliśmy go po schodach na krótkie spacery. Wtedy powinnam była pójść z nim do lekarza. Nie zrobiliśmy tego. Wiedziałam, że jeśli Puma umrze tam, w tamtym kraju, to nie dostanę jego prochów. Nie chciałam, żeby tam został. Wróciliśmy. 

 
W ostatnią niedzielę sierpnia rano przyjechaliśmy do Nicei. Puma już nie wstawał, cały dzień leżał na balkonie. Zrobiłam mu cienisty kąt za zasłoną, gdzie ciężko dyszał i tylko wodził za mną oczami pełnymi bólu. Byłam przy nim przez cały czas. Gdybyśmy byli w Lublinie, poprosiłabym naszego doktora o przyjazd. W Nicei nie znaliśmy nikogo takiego. Siedziałam przy piesku, to było właściwe miejsce tego dnia, nic innego się nie liczyło. Płakaliśmy oboje. 

 
Wieczorem dałam Pumie dwa czopki luminalu, po którym dyszał ciężko. Zaczął cicho skowyczeć. Czy Puma czuł, że traci świadomość, i tak się ze mną żegnał? Klęczeliśmy przy nim oboje i mówiłam: pozwalam ci odejść, nie zatrzymuję cię, piesku. Płakaliśmy z żalu po naszym wspólnym życiu. I że nic na to nie można poradzić, bo żadne z nas nie wie, czy kiedykolwiek jeszcze się spotkamy, choć tak trudno uwierzyć, że już nigdy. Miałam nadzieję, że piesek już umrze. Po jakimś czasie się uspokoił, zaczął miarowo oddychać i zasnął.

Nocą spałam obok niego na balkonie, na kołdrze, a I. położył się przy drzwiach sypialni, na podłodze. O świcie piesek spał spokojnie. Rano załatwił się pod siebie, ale nie siusiał, nie mógł ustać na nogach, choć go próbowaliśmy podtrzymać. Umyłam go i zmieniłam podkład, podałam znów luminal. 

W poniedziałek Puma umarł z pomocą lekarza - był już prawie nieświadomy, spał po luminalu. Owinęliśmy go miękkim podkładem i folią termiczną, wzięliśmy na ręce i pojechaliśmy do lekarza – czekanie na wizytę domową przedłużyłoby agonię Pumy o kilka godzin. Jego biedne, zmaltretowane, bezwładne ciałko przelewało mi się przez ręce.

Najbardziej bałam się, że będzie walczył do końca - i tak ostatecznie było, bo choć otumaniony luminalem, usypiany w gabinecie jeszcze kłapnął zębami na lekarza, który sprawdzał mu źrenice. Il est costeau, le chien polonais.


POGRZEB

Drugiego września Puma został spopielony. Było to indywidualne spopielenie, na moje życzenie, w krematorium dla zwierząt w Cuers.

Pojechaliśmy tam. Pracownik przywiózł mały wózek, odsłonił prześcieradło spowijające znajomy kształt. Pan Kuleczka spał zwinięty w kłębek, z otwartymi oczami. Był taki śliczny. Pogłaskałam jego chłodną, jedwabistą sierść. Czy był tym ciałem, które za chwilę miało zniknąć w czeluści pieca, i niczym więcej? Czy był już gdzieś indziej? Czy tylko w nas?

To było i nadal jest straszne, ale po pogrzebie trochę się uspokoiłam. Tylko trochę i tylko na chwilę. Potem zaczęły się wyrzuty sumienia. Może powinnam była wcześniej mu pomóc. Wtedy czułabym się tak, jakbym go zabiła. Nie chciałam, żeby odchodził w ten sposób, wbrew swojej woli. Miałam nadzieję uniknąć tego dylematu, ale i to nie zostało mi oszczędzone. Pomogłam mu odejść, kiedy było to nieuniknione, ale czy był to właściwy moment?

Nie ja mu dałam życie i nie ja powinnam je odebrać.

Mam urnę z prochami.

Smutno bez Pumy.

Wiem, był przy mnie Pies, na którego nie zasłużyłam. I już Go nie ma.


Fotografie Pumy z 15 sierpnia 2009.  Mój Pies umarł 31 sierpnia tamtego roku.

Poprzedni odcinek tu
Początek opowieści o Pumie tu

2 komentarze: