GUZ
Następnego lata w naszym życiu
miało się wiele zmienić. Piesek był coraz słabszy i
zastanawiałam się, jak da sobie radę w podróży, zwłaszcza w
Nicei. Nie lubił upałów, chodził wtedy cienistą stroną ulicy,
szybko się męczył. Miał już szesnaście lat.
Guza wyczułam w końcu marca
pod pachą lewej łapy. Początkowo był miękki, wielkości śliwki,
i rósł powoli. Nie chciałam go operować, nie wierzyłam w
skuteczność operacji w tym wieku, obawiałam się też związanego
z nią ryzyka. Miałam świadomość, że dni Pumy się kończą i
nadzieję, że umrze swoją śmiercią. To była jednak tylko
nadzieja.
Kiedy guz zaczął twardnieć, a
jego powierzchnia czernieć, zbliżał się już nasz wyjazd. Lekarz
stwierdził, że operacja jest wskazana, bo jeśli guz pęknie i
zacznie krwawić, i tak trzeba będzie ją zrobić w trybie nagłym.
Przygotował płytką, nieobciążającą serca narkozę i piesek
został zoperowany pod koniec maja. Czerniak. Trzy tygodnie później
byliśmy w drodze do Nicei.
Było gorąco. Puma znalazł
sobie azyl w łazience. Polegiwał w pokoju dziennym, na środku,
przekonany, że powinniśmy go omijać. Spacery odbywaliśmy wokół
naszego kwartału, niedaleko. Spotykaliśmy tu psy i miłych ludzi, z
którymi wdawałam się w krótkie pogawędki. Nie miałam ochoty na
dalsze wycieczki – wiedziałam, że to nasze ostatnie miesiące
razem.
Po miesiącu od operacji miejsce
wokół gojących się szwów zaczęło puchnąć. Pies miał też
kłopoty z brzuszkiem, co wyglądało na zatrucie. Wróciliśmy wtedy
do Lublina i poszliśmy do lekarza. Badanie krwi – żeby ją
pobrać, potrzeba było czworga ludzi! - wykazało wysoki poziom
leukocytów. Dostał leki i po kilku dniach pozornie wszystko wróciło
do normy.
Niestety, wkrótce guz znów
zaczął rosnąc, tym razem gwałtownie, i utrudniał pieskowi
chodzenie. Lipiec w Lublinie był na szczęście dość chłodny, a
moje mieszkanie zapewniało przyjazną temperaturę dzięki oknom
wychodzącym na wschód i wysokim drzewom. Pies czuł się nie
najgorzej.
Pod koniec lipca byliśmy u
lekarza. Doktor powiedział, że Puma może przeżyć jeden do trzech
miesięcy, a obecny jego stan nie uzasadnia eutanazji, ale „nie
uniknie pani konieczności podjęcia takiej decyzji”.
WYJAZD
Wyjeżdżaliśmy ze smutkiem.
Nie mieliśmy wyboru, co więcej, w najbliższych tygodniach
musieliśmy jeszcze odbyć kolejną podróż, równie długą i
męczącą, a ilość spraw i problemów nie malała, lecz lawinowo
rosła. Gdybym wtedy została w Lublinie, opieka nad psem byłaby
łatwiejsza, a jego umieranie być może mniej traumatyczne dla nas
obojga. Gdybym zdecydowała się na eutanazję...
Takiej możliwości nie było.
Nie zrobiłabym tego. A Puma chciał żyć, chciał uciec z gabinetu,
jak zawsze walczył z nami i doktorem. Mój biedny, schorowany
staruszek pies nie chciał umierać.
Był coraz słabszy. Unikał
wysiłku, chodził wolno. Leżał w kącie sypialni obok szafy
ściennej, czasem wręcz w tej szafie, ze swoim małym misiem –
maskotką. Na panelach nie zawsze umiał się podnieść, łapy mu
się ślizgały. Chętnie sypiał w pokoju dziennym albo na tarasie.
Znów zaczęły się kłopoty z brzuszkiem, a także niekontrolowane
posikiwanie. Nie skarżył się. Nigdy nie płakał. Przychodził na
taras podczas posiłków sprawdzić, co mamy na talerzach. Był
przekonany, że wszyscy go lubią – ufał ludziom. Zawsze marzył o
dużym stadzie...
W połowie sierpnia pojechaliśmy
w nieodległe góry. Upał nadmorskiej kotliny ustąpił miejsca
rześkiemu chłodowi i lekkiej mgiełce. Niedługi spacer po
Espallion zmęczył Pumę, ale ogon nosił wysoko, widząc miejscowe
psy. Wyżej w górach zatrzymaliśmy się na piknik. Położył się
w trawie, jedzenie go niezbyt interesowało. Leżał obok nas i był
równie piękny i słodki, jak zawsze. Nie chciał wracać.
Postanowił tam zostać, na tej łące i gdyby to było możliwe,
chętnie zostałabym z nim. Jego czas się kończył. Wnosiliśmy go
do samochodu.
UMIERANIE
Jego
umieranie było dramatem, który mnie przerastał. Jak wybrać
między uśmierceniem zwierzęcia, które cierpi, ale chce żyć, a
pozwoleniem mu na umieranie w bólu? Pies się nie skarżył, nie
płakał, i trudno było dostrzec, czy jest tylko coraz bardziej
osłabiony, czy odczuwa – i jak silny – ból.
Byłam
w rozpaczy; wizja jego walki o życie, jego spojrzenia w chwili
podawania śmiertelnego zastrzyku przerażała mnie. Nie pojąłby,
że odbieram mu życie, by dłużej nie cierpiał. Może dlatego się
nie skarżył? Może wiedział, że jeśli się poskarży, będzie mi
jeszcze trudniej?
Chciał
żyć. Szeptałam mu: kiedy zechcesz
umrzeć, powiedz, pozwolę ci odejść, piesku.
I. mówił: Zobacz, on chce żyć.
Cieszy się, gdy cię widzi. Smakuje mu jedzenie. On nie chce
umierać. Wtedy właśnie załatwialiśmy
sprawę bardzo ważną i nie chcieliśmy, żeby uśmiercenie Pumy w
jakikolwiek sposób wynikało z potrzeby ułatwienia sobie życia.
Ale czy to było słuszne? Nie wiem. Z dnia
na dzień było coraz trudniej.
Kiedy
biegunka się nasiliła, poszliśmy do miejscowego weterynarza, bez
psa. Wypytał o wszystko i uznał, że czas go uśpić. Don't be
selfish - powiedział. Poczułam się podle. Ale leki
przeciwbiegunkowe pomogły. A my musieliśmy znów wyjechać, od
czego nie było odwołania.
Płakałam
każdego dnia i wciąż nie byłam gotowa. I. mnie pocieszał, ale
mówił, że jeszcze nie czas. A kiedy ten czas nadszedł, był to
najgorszy możliwy moment. Byliśmy daleko od wszystkich naszych
domów, Puma przestał jeść. Panował tam upał. Następnego dnia
guz zaczął ropieć. Zapach było czuć w całym mieszkaniu. Myłam
pieska pod letnim prysznicem, żeby mu ulżyć. Leżał w łazience,
czasem przychodził do jednego z pokojów, by być z nami. Znosiliśmy
go po schodach na krótkie spacery. Wtedy powinnam była pójść z
nim do lekarza. Nie zrobiliśmy tego. Wiedziałam, że jeśli Puma
umrze tam, w tamtym kraju, to nie dostanę jego prochów. Nie
chciałam, żeby tam został. Wróciliśmy.
W
ostatnią niedzielę sierpnia rano przyjechaliśmy do Nicei. Puma już
nie wstawał, cały dzień leżał na balkonie. Zrobiłam mu cienisty
kąt za zasłoną, gdzie ciężko dyszał i tylko wodził za mną
oczami pełnymi bólu. Byłam przy nim przez cały czas. Gdybyśmy
byli w Lublinie, poprosiłabym naszego doktora o przyjazd. W Nicei
nie znaliśmy nikogo takiego. Siedziałam przy piesku, to było
właściwe miejsce tego dnia, nic innego się nie liczyło.
Płakaliśmy oboje.
Wieczorem
dałam Pumie dwa czopki luminalu, po którym dyszał ciężko. Zaczął
cicho skowyczeć. Czy Puma czuł, że traci świadomość, i tak się
ze mną żegnał? Klęczeliśmy przy nim oboje i mówiłam: pozwalam
ci odejść, nie zatrzymuję cię, piesku. Płakaliśmy z żalu
po naszym wspólnym życiu. I że nic na to nie można poradzić, bo
żadne z nas nie wie, czy kiedykolwiek jeszcze się spotkamy, choć
tak trudno uwierzyć, że już nigdy. Miałam nadzieję, że piesek
już umrze. Po jakimś czasie się uspokoił, zaczął miarowo
oddychać i zasnął.
Nocą
spałam obok niego na balkonie, na kołdrze, a I. położył się
przy drzwiach sypialni, na podłodze. O świcie piesek spał
spokojnie. Rano załatwił się pod siebie, ale nie siusiał, nie
mógł ustać na nogach, choć go próbowaliśmy podtrzymać. Umyłam
go i zmieniłam podkład, podałam znów luminal.
W
poniedziałek Puma umarł z pomocą lekarza - był już prawie
nieświadomy, spał po luminalu. Owinęliśmy go miękkim podkładem
i folią termiczną, wzięliśmy na ręce i pojechaliśmy do lekarza
– czekanie na wizytę domową przedłużyłoby agonię Pumy o kilka
godzin. Jego biedne, zmaltretowane, bezwładne ciałko przelewało mi
się przez ręce.
Najbardziej
bałam się, że będzie walczył do końca - i tak ostatecznie było,
bo choć otumaniony luminalem, usypiany w gabinecie jeszcze kłapnął
zębami na lekarza, który sprawdzał mu źrenice. Il est costeau,
le chien polonais.
POGRZEB
Drugiego
września Puma został spopielony. Było to indywidualne spopielenie,
na moje życzenie, w krematorium dla zwierząt w Cuers.
Pojechaliśmy
tam. Pracownik przywiózł mały wózek, odsłonił prześcieradło
spowijające znajomy kształt. Pan Kuleczka spał zwinięty w kłębek,
z otwartymi oczami. Był taki śliczny. Pogłaskałam jego chłodną,
jedwabistą sierść. Czy był tym ciałem, które za chwilę miało
zniknąć w czeluści pieca, i niczym więcej? Czy był już gdzieś
indziej? Czy tylko w nas?
To
było i nadal jest straszne, ale po pogrzebie trochę się
uspokoiłam. Tylko trochę i tylko na chwilę. Potem zaczęły się
wyrzuty sumienia. Może powinnam była wcześniej mu pomóc. Wtedy
czułabym się tak, jakbym go zabiła. Nie chciałam, żeby odchodził
w ten sposób, wbrew swojej woli. Miałam nadzieję uniknąć tego
dylematu, ale i to nie zostało mi oszczędzone. Pomogłam mu odejść,
kiedy było to nieuniknione, ale czy był to właściwy moment?
Nie
ja mu dałam życie i nie ja powinnam je odebrać.
Mam
urnę z prochami.
Smutno
bez Pumy.
Wiem,
był przy mnie Pies, na którego nie zasłużyłam. I już Go nie ma.
Fotografie Pumy z 15 sierpnia 2009. Mój Pies umarł 31 sierpnia tamtego roku.
Poprzedni odcinek tu
Początek opowieści o Pumie tu
powinnas zrobic z tego ksiazke....
OdpowiedzUsuńJesteś wydawcą? ;-)
Usuń