Tai
był głodny. Na śniadanie zjadł znalezioną w szafce resztkę
tostowego chleba. Zajrzał do lodówki, ale poza kilkoma brudnymi
naczyniami nic tam nie było. W ciemnawym pokoju w suterenie panował
chłód i wilgoć. Luan i Anes spali, skuleni pod kocami na wąskich
tapczanach. Zmywali naczynia i sprzątali w barach, zwykle wracając
nad ranem: marna płaca, ale dają jeść. On stracił robotę w
smażalni przed tygodniem i jak dotąd nigdzie go nie chciano.
Odwiedzał knajpy w dzielnicy, lecz szefowie patrzyli sceptycznie na
jego niewysoką sylwetkę i wątłe ramiona, a Tai nie znał
angielskiego na tyle dobrze, by wytłumaczyć, że ma dwadzieścia
lat, choć na tyle nie wygląda, i może wykonywać najcięższe
prace, byle cokolwiek wysłać do domu.
Beppe
obudził się skacowany. Właściwie nie pił wiele, ale te święta
go przygnębiały. Dobrze, że dziś wieczorem otwiera lokal, bo
chyba nie wstałby z łóżka. Dopóki Carla żyła, a dzieci były
małe, w wielkanocny poranek – jak w każdą niedzielę - ubierali
się elegancko i szli do kościoła. Nawet tu, w Londynie, było
wtedy jak w domu: powitania, uściski, okrzyki, biegające i
wrzeszczące dzieciaki. Prawdziwe życie. Wstał niechętnie z łóżka
i nie patrząc w lustro, by nie oglądać tego zmarnowanego faceta z
worami pod oczami, powlókł się pod prysznic.
Henry
spał. Śniło mu się coś przyjemnego, ale kiedy otworzył oczy,
sen prysnął. Poczuł, że ma wzwód i powoli zaczął sobie
przypominać mgliste obrazy z marzenia sennego. Uczucie ciepła w
dole brzucha narastało. Dotykał się, pieścił bez pośpiechu.
Tak, tak mi rób, szepnął. Miał przed oczami twarz chłopca ze
snu. Kiedy wytrysnął, jęknął z rozkoszy. Gdzie jesteś? Leżał
na wznak. Dobrze że ewakuowałem się wczoraj z domu, matka
uwierzyła, że mam oddać w środę referat, wierzy we wszystko, co
jej opowiadam, a ojciec ma to gdzieś. Czyta gazety i łazi z psem po
wrzosowiskach, i nie może się doczekać poniedziałku rano. Sięgnął
po chusteczki higieniczne, wytarł podbrzusze i poszedł do łazienki.
Wynajęta kawalerka była lepsza niż pokoje większości jego
kolegów, ale nie zapraszał ich tutaj. To było jego terytorium i
nie dzielił go z innymi samcami alfa. Stojąc przed dużym lustrem
patrzył z zadowoleniem na umięśnione, gładkoskóre ciało.
Przeczesał palcami blond czuprynę, wysunął lekko szczękę i
spojrzał sobie głęboko w oczy. Odkręcił wodę. Namydlając się
pod prysznicem poczuł, że znów ogarnia go podniecenie. Zrobi sobie
święta.
George
nie spał tej nocy. Przewracał się z boku na bok, prześcieradło
parzyło go w skórę. Od dawna miał kłopoty z zasypianiem, a jeśli
nawet udawało mu się zdrzemnąć, był to płytki, krótkotrwały
półsen, pełen męczących wizji i koszmarów. Trwało to, od kiedy
odszedł Leo. Tamtego wieczoru wrócił ze szkoły znużony, ale
pełen nadziei na romantyczny wieczór przy świecach i butelce wina
– kupił Saint Emilion, które przyjaciel tak lubił – i spotkał
się z nim oko w oko na schodach. Leo niósł walizkę i gdy go
spostrzegł, twarz mu się zmieniła. To nie było zakłopotanie,
lecz strach. Wybełkotał coś i zbiegł na dół, potrącając go,
aż George się potknął i omal nie spadł ze stopni. Gdy się
pozbierał, ruszył na dół. Przed domem stała taksówka; kiedy
próbował otworzyć jej drzwiczki, Leo dał gwałtowny znak
kierowcy, by ruszał. W pokoju na stole leżał list. Czytał go tak
wiele razy, że znał jego treść na pamięć. Wielokrotnie
gnieciony i rozprostowywany, całkiem już nieczytelny, był jedną z
nielicznych pamiątek po pięciu latach z Leo. Nie mogłem znieść
twojej zazdrości. Ludzi nie można mieć na własność. Wkrótce
potem w szkole dano mu do zrozumienia, że jego orientacja seksualna
stanowi publiczną tajemnicę i powinien uważać. Na kilka lat przed
emeryturą utrata pracy byłaby katastrofą. Był za stary, by
zaczynać życie od nowa. Był za stary na wszystko poza płatną
miłością. Nie tego pragnął, lecz za gotówkę dostawał choć
złudzenie, że jest dla kogoś ważny: opłacone pieszczoty,
gwałtowność pożądania i ucisk w żołądku, gdy tamten brał
pieniądze i pospiesznie odchodził.
Lena
patrzyła w lustro. Oczy jej lśniły, a usta były czerwone, ale nie
czuła się dobrze. Miała lekkie mdłości. Trawka i za dużo wódki
- nie pamięta, jak wrócili do domu. Aleksander chrapał i
poświstywał przez sen. Twarz miał zapuchniętą, rozlaną, a w
półotwartych ustach widać było zepsuty ząb. Odwróciła się z
odrazą. Dała się złapać w pułapkę. Jeśli Iwan naprawdę jej
pragnie – a sądząc po tym, jak wczoraj na nią patrzył... –
niech to załatwią między sobą. Nie miałaby nic przeciwko temu,
by teraz być z Iwanem – jest delikatny, trochę nieśmiały i
patrzy na nią z zachwytem. W jakim celu zaprosił ich oboje na
kolację? Ubierze się dziś dla niego. Zawróci mu w głowie.
Uśmiechnęła się do dziewczyny w lustrze. Jesteś śliczna. Świat
należy do ciebie.
Fabien
nie spał. Patrzył na kobietę, leżącą obok. Pragnął jej
dotknąć, lecz paraliżował go lęk. Na myśl o tym, że odburknie
coś i odsunie się od niego, przenikał go chłód. Dopadło go to,
przed czym uciekał: od rozwodu, kiedy obiecał sobie, że nie zwiąże
się z nikim, udawało mu się unikać zaangażowania. Czasem
flirtował, także z facetami, ale bez seksu. Po co wtedy pojechał
do Polski? Zobaczył ją po raz pierwszy w kinie, w Łagowie. To był
początek festiwalu, dzień powitań. Zajął miejsce z przodu,
owinął się drelichowym płaszczem, wyciągnął nogi, głowę
wtulił w ramiona. Widzowie powoli zapełniali salę. Weszła:
omiotła wzrokiem pierwszy rząd, jakby był jej własnością, a ci,
co już zajęli miejsca, uzurpatorami. Tylko obok niego były dwa
wolne fotele. Podeszła i spojrzała pytająco, uśmiechając się
lekko. Pojawiali się jej znajomi, witała się z nimi mniej lub
bardziej wylewnie, widać była tu nie pierwszy raz. Jeden z mężczyzn
jej asystował, ale nie traktowała go poważnie. Pewnego popołudnia,
gdy już sądził, że ona nie przyjdzie na seans, bo strasznie lało,
wpadli przemoczeni, rozbawieni; lekka sukienka oblepiała jej ciało.
Wychwycił strzępy słów: zdjęcia.. na golasa.. no przecież
nie on mnie, tylko ja jemu! Śmiała się głośno, wycierając
mokre włosy bawełnianym sweterkiem. Miał chęć otulić ją swoim
płaszczem, musiała przecież marznąć w tej cienkiej, wilgotnej
sukience. Siedzieli w kinie cały tydzień obok siebie. Przez sześć
dni nie zamienili ani słowa. Tylko patrzył. Jak teraz.
Mabel
leżała w łóżku z zamkniętymi oczami. Lubiła tak powoli się
budzić, witać ze światem. Najpierw głosy: gruchanie gołębi,
nawoływanie synogarlic, ćwierkanie wróbli, okrzyki kawek.
Otworzyła oczy. Za oknem było pochmurno, lecz nie słyszała
odgłosów deszczu. Poruszyła stopami, przeciągnęła się jakby
badając, czy ciało nadal do niej należy i czy może na nie liczyć.
Ból nie nadszedł. Podpierając się na poduszce opuściła stopy na
podłogę i wsunęła je w pantofle. Wstała. Więc dziś jest ten
dobry dzień. Podeszła do okna, gimnastykując ramiona. W ogrodzonym
murkiem ogrodzie – jak pięknie wyglądają narcyzy w zielonej
trawie! - na cembrowinie małej fontanny przysiadła jej czarno-biała
kotka i rudy, pręgowany kocur sąsiadów. Izoldo, znów flirtujesz,
ty niepoprawna kociczko, całe szczęście, że nie będzie z tego
dzieci, z twoim romansowym charakterem zakociłabyś całą
dzielnicę! Izolda świadoma, że jej pani patrzy z okna,
prowokacyjnie położyła się na grzbiecie i wyciągnęła łapki na
całą długość, by Percy mógł wylizać jej brzuszek. Mabel
uśmiechała się.
Roberto
czuł przez sen, że coś go przygniata. Kiedy uwolnił się i
otworzył oczy, to coś okazało się nogą i ramieniem Leslie,
ślicznej, pachnącej cynamonem, pieprzem i papają zaborczej i
nieznośnej dziewczyny z Barbadosu, z którą mieszkał od pół
roku. Dotknął skóry na przedramieniu: ciemnej, gorącej i
jedwabistej. Całował zagłębienie jej ręki, wewnętrzną stronę
łokcia, nadgarstek. Otworzyła oczy, uśmiechnęła się pomrukując
jak dzika kotka. Chodź, ponagliła. Okryły ich jego włosy, długie,
czarne, lśniące.
Mariella
obróciła się w łóżku i na oślep sięgnęła po papierosy.
Powinny leżeć na stoliku obok, lecz zamiast nich omal nie zrzuciła
na podłogę szklanki z wodą. Zaklęła. Podniosła się i wypiła
łyk. Puste pudełko po fajkach leżało na podłodze. Odrzuciła
kołdrę i poczłapała do przedpokoju. Wygrzebała z torebki
napoczętą paczkę Lucky Strike’ów i zapalniczkę. Łapczywie
zaciągnęła się dymem. We wnęce kuchennej zapaliła światło,
nasypała kawy do filtra i włączyła ekspres. Następny cholerny
dzień. Dobrze, że chociaż budzi się we własnym łóżku i nie
musi się zastanawiać, co myśli facet, patrząc na jej gębę.
Sięgnęła po kubek – brudny jak wszystkie, oczywiście. Opłukała
go pod kranem, nalała kawy. Smakowała obrzydliwie, gorzej niż
rozpuszczalna. Nie wiedziała dlaczego; i dlaczego ten dzień zaczyna
się tak paskudnie. Ależ, wiedziała. Cholerna Wielkanoc. Czy jest
coś gorszego niż być samotną Włoszką w Londynie w czasie świąt?
A skoro świat potraktował ją tak podle, ma prawo dodać do tej
udającej kawę ohydnej cieczy nieco whisky.
Edward
czytał do czwartej nad ranem, a gdy skończył, wsadził do uszu
zatyczki. Sen nie nadchodził. Po ścianie wędrowały nieme cienie i
smugi światła rzucane przez z rzadka przejeżdżające samochody, a
on leżał z otwartymi oczami. Nie czuł ani smutku, ani lęku, ani
radości. Myślał o wieczorze z matką, o tym, że zabierze ją na
obiad w jakieś miłe, bezpretensjonalne miejsce. O Peterze, który
właśnie przysłał mu lakoniczną kartkę świąteczną: Cześć
Tato, byliśmy z Mamą i Chrisem w Aspen, a Ty co robisz? O
Edith, teraz szczęśliwej żonie Chrisa, którego nie umiał jakoś
znielubić. A potem nie wiadomo kiedy zasnął.
Amelia
nie spała, ale nie otwierała oczu. Czuła, że jest w napięciu
obserwowana. Wiedziała, że Fabien nie spuszcza z niej oczu w
nadziei, że ona się wreszcie obudzi i może wreszcie powie mu dobre
słowo albo i dwa. Jak by tu wstać, nie rozmawiając z nim, bez
porannych czułości, bez pytań: Dobrze spałaś? A może jeszcze
chcesz pospać? Nie boli cię głowa? A brzuszek? Nie da rady.
Trzeba to przeżyć jeszcze raz. Przedostatni. Jutro wracają, każde
do siebie. A może by tak odwrócić się do niego i wyrecytować:
źle spałam, boli mnie głowa, brzuch i jest mi niedobrze, a ty
niczym nie zawiniłeś poza tym, że masz pecha tu być. Nie powinnam
była wprowadzać cię w błąd i przyjeżdżać, nie bawiłam się
twoim kosztem, po prostu fatalnie trafiłeś. Nie odwzajemnię twojej
miłości. Myślisz, że nie chcę? Nie umiem!
Pietro
był od rana na nogach. Wyszedł na spacer do Regent’s Park. Ależ
piękny ten kwietniowy poranek! Trochę dżdżysto i mglisto, od
wilgoci nieco łamie w kościach, a wiatr przewiewa zbyt lekką
marynarkę, ale czego oczekiwać od tej ich angielskiej pogody?
Przyglądał się ludziom, psom i ptakom. Zagadał do roześmianego
kilkulatka w czerwonej kurtce, a kiedy pojawiła się jego
zaniepokojona mama – zgrabna trzydziestka, mlasku-mlasku – i ją
oczarował swoją gadką. Miał już taki dar od Boga, że
rozśmieszał ludzi, nawet gdy jemu samemu nie było do śmiechu.
Odprowadził ją aż do bramy zoo, po czym szarmancko się pożegnał,
wyrażając nadzieję na ponowne spotkanie. I co by tu zrobić z tak
miło rozpoczętym dniem? Poczyta gazetę, a wieczorem pewnie
odwiedzi „Da Beppe”. Jeśli jest w Londynie kawałek Italii, to
właśnie tam.
Milena
otworzyła dwa zamki i wyłączyła alarm. Drzwi zatrzasnęły się
za nią. Z ciemnawego korytarzyka przeszła do sali i włączyła
magnetofon. O sole mio zawsze wprawiało ją w lepszy humor,
ale ostatnio nie działało. Starała się nie myśleć o synach i
ojcu, pozostawionych w kraju. O mężu nie myślała od czasu, gdy
oboje zrozumieli, że ich wizje świata nijak do siebie nie
przystają. Rozstali się bez żalu i tylko go poprosiła, by
odwiedzając dzieci nie przychodził w mundurze. Podniosła żaluzje
w oknie, wychodzącym na zwykle ruchliwą, teraz pustą ulicę. Na
obrusach w biało-czerwoną kratę stały jeszcze filiżanki po
kawie, kilka kieliszków, jakieś sztućce. Zebrała to wszystko,
wstawiła do kuchennej windy i wysłała na dół. Włączyła
odkurzacz i ruszyła po ciemnozielonej, podniszczonej wykładzinie.
Zgarnęła ze stołów obrusy, z szafki w korytarzyku przyniosła
świeże i rozłożyła na stołach. Zanim zejdzie na dół, do
kuchni i toalet, naleje sobie kieliszek grappy i zapali papierosa, z
nogami na krześle, z przymkniętymi oczami. O niczym nie myśląc i
nic nie czując.
Beppe
rozparł się w fotelu. Gęsta, gorąca czekolada pieściła jego
podniebienie. Słodka, zaparzona spienionym, wrzącym mlekiem,
spływała w gardło i przywracała go życiu. Nic dziwnego, że ci,
co ją wymyślili – jacyś Aztekowie czy Inkowie, diabli ich
wiedzą, co za jedni – uważali ją za napój bogów. I zdaje się
afrodyzjak. Gdyby nie pisali o tych Indiańcach w encyklopedii, nigdy
by nie uwierzył, że czekolady nie wymyślili Włosi. Któż jest
lepszym specjalistą od afrodyzjaków? Tu pojawił się przed oczyma
jego duszy łakomy widok Ewy, ubranej tylko w koronkową bieliznę i
patrzącej na niego wyczekująco. Zdecydowanym ruchem sięgnął po
telefon.
Roberto
obserwował Leslie przygotowująca śniadanie w kuchennej wnęce.
Miała na sobie stringi i kusą bawełnianą koszulkę, spod której
sterczały niesamowite pośladki. Świadoma, że na nią patrzy,
kręciła pupą i popatrywała na niego spod rzęs. Kawa zaczęła
bulgotać w ekspresie, więc nalała jej do filiżanek, na talerzu
położyła dwa tosty z dżemem i przyszła z tacą do łóżka.
Nigdy nie rozmawiali zbyt wiele. Od początku głównie patrzyli na
siebie, dotykali się i uprawiali seks we wszystkich możliwych
miejscach, porach i okolicznościach. Wszystko w Leslie go
podniecało: jej ciemna, lśniąca skóra, długie nogi, stercząca
pupa, krótkie czarne kędziorki, których ona sama nie lubiła. I
hate you! krzyczała, dziecinnie zmiękczając słowa, gdy
zażartował kiedyś na temat jej fryzury. Zazdrościła mu włosów:
ciemnego, długiego pasma jedwabiu, które związywał w sięgający
pasa kucyk. Nie pozwalała chodzić do fryzjera - sama je podcinała,
myła, rozczesywała, a czasem splatała w warkocze. Czy ją kochał?
Oszalał dla niej, to mało?
Mabel
zaparzyła Orange Pekoe Liptona i włączyła telewizor. Wyjęła z
serwantki filiżankę i spodek. To już niedobitki ślubnego prezentu
od brata, serwisu Wedgwood. Lekka, niemal przejrzysta porcelana. W
telewizji rozpoczęły się wiadomości. Przez chwilę Mabel nie
wiedziała, na co patrzy, po czym uświadomiła sobie, że niechcący
wyłączyła głos. Te obrazy znała z pierwszych stron gazet.
Wielkie barwne fotografie, krzyczące tytuły. Jeszcze jedna
„sprawiedliwa” wojna. Bombardowano stolicę wroga. Już było
wiadomo, kto jest zły i należało go ukarać. Wzburzona wcisnęła
guzik pilota i ekran zgasł. Pamiętała siebie, zbyt dobrze
pamiętała siebie dwudziestoletnią biegnącą ulicą z maleńkim
Edwardem na ręku; ryk syren, huk bomb lotniczych, łuny nad
Londynem. W tamtej sprawiedliwej wojnie Edward stracił ojca i nie
chciała już więcej o tym myśleć... Kiedy miękkie, puszyste
ciałko otarło się o jej nogi, uświadomiła sobie, że ma mokrą
twarz.
Fabien
i Amelia siedzieli w kawiarence Muzeum Kawy i Herbaty w Butler’s
Wharf, jednym z nielicznych miejsc w Londynie, gdzie nie panował
hałas, tłok i pośpiech, a herbata była nareszcie smaczna, po
wszystkich obrzydliwych płynach, jakie podawano im w różnych
miejscach pod tą nazwą. Byli pogrążeni w dyskusji; ktoś patrzący
z boku pomyślałby, że dobrze im razem, i pewnie miałby rację,
gdyby w przeszłości nie podjęli błędnych decyzji i pozostali
tylko przyjaciółmi. Teraz było za późno i jedno z nich już o
tym wiedziało. Amelia czuła, że będzie jej brak rozmów z
Fabienem, jego telefonów, zabawnych pocztówek, zagadek literackich,
które wymyślali, jego troski i oddania, i tych wpatrzonych w nią
oczu. Uważała jednak, że nie jest uczciwie tylko brać, a nie
miała mu nic do zaofiarowania - poza przyjaźnią, uważaną
powszechnie za towar pośledniejszego gatunku.
Milena
zawahała się, przechodząc obok budki telefonicznej. Wiedziała, że
to bez sensu, ale spróbuje. Dłużej już nie zniesie tej
niepewności. Może jakiś cud... Wystukała numer. Połączenia z
Belgradem nie było.
Tai
szedł, noga za nogą, pochyliwszy głowę. Dziś nie znajdzie pracy,
jutro też. Tamci śpią i nie będzie im przeszkadzał. Czuł ucisk
w gardle, kiedy myślał o domu. Tęsknił boleśnie za wszystkim, co
zostawił. W tym wymarzonym kiedyś mieście przerażała go obcość,
zimno, obojętność. Ni stąd ni zowąd przypomniał sobie, jak
matka czesała go, jak zapinała mu koszulkę i dawała śniadanie do
szkoły. Jak bawił się z młodszą siostrą – co się z nią
stanie, jeśli on nie zarobi na rodzinę? Jest taka ładna, pogodna i
niewinna, czy skończy jak inne, na ulicy? Pragnął, by ktoś go
dotknął, przytulił. Potrzebował ciepła i jedzenia. Szedł przed
siebie, pociągając nosem, drżący. Skulił się, wsunął dłonie
w rękawy cienkiej kurtki. Dziś nie ma dokąd pójść.
Mariella
goliła nogi. Powoli przesuwała ostrze golarki od kostki do kolana.
Spłukała resztki piany, wytarła i nabierając na dłoń nieco
balsamu zaczęła masować łydki. Może umaluje paznokcie? A nuż
coś się trafi? Nie chce jej się, przecież i tak włoży rajstopy.
Najważniejsza jest twarz, wymaga najwięcej pracy. Figurę ma ciągle
świetną, zgrabne nogi i ani grama zbędnego tłuszczu – nie
stosuje żadnej diety, lecz prawdę mówiąc, prawie nic nie je –
ale gęba, pożal się Boże. Pół godziny zabiegów jak obszył co
rano, a na wieczór dwa razy tyle, jeżeli chce jakoś wyglądać. Że
też świat jest tak niesprawiedliwie urządzony! Taki Beppe, niski i
gruby, a ma się za nie wiadomo co. Głupek jeden, teraz poderwał
jakąś Polkę, która nie przyjedzie do niego, dopóki się z nią
nie ożeni! Spryciara. Trzeba przyznać, że Beppe z tą jego
restauracją to łakomy kąsek, urodą co prawda nie grzeszy, ale
jest chłopak wesoły, a pary ma za dwóch. Pewnie i w te klocki jest
dobry; próbowała, ale zawsze udawał, że nie wie, o co chodzi.
Cwany dupek. Ale ona lubi tę jego knajpkę, bo paru nadzianych gości
tam poznała i co użyła, to jej. A póki co, trzeba by coś
chlapnąć dla kurażu. Malutkiego, tylko trochę się zaszczepić.
Edward
spuścił Toby’ego ze smyczy i usiadł na ławce nad Serpentine.
Pies biegał z nosem przy ziemi, miarowo machając ogonem; przepędził
bernikle, które uciekły bez pośpiechu, ale z wielkim krzykiem, do
wody. Szpaki dziobały okruchy, a potem taplały się przy brzegu;
samce krzyżówek biły się o samicę, tłukąc dziobami i
skrzydłami. Edward wyjął z kieszeni powieść Austera i pogrążył
się w lekturze.
George
palił fajkę, siedząc w fotelu, a w pokoju rozbrzmiewało Dona
nobis pacem Vaughana Williamsa. Ilekroć słuchał tej muzyki,
nie wiedzieć czemu zbierało mu się na łzy. A jednak wracał do
niej jak pijak do alkoholu, by płakać, wycierać hałaśliwie nos i
znów płakać. Kiedyś tego nie umiał. Może na tym polega sens
starości, by zrozumieć, że wszystko musimy utracić. Nie godził
się na to. Wciąż wierzył, że życie jest ciągle przed nim, że
wreszcie ktoś go pokocha, z jego nadwagą, zmarszczkami, z
bezlitośnie starzejącym się ciałem. Nie oczekiwał cudu,
wiośnianej urody efeba. Pragnął kogoś, z kim mógłby teraz
siedzieć w pokoju i słuchać Williamsa albo Pärta.
Roberto
zagniatał ciasto. Trzeba go przygotować dość sporo, dziś może
być komplet, a jego pizzę znano w całej dzielnicy i poza nią, w
końcu trafiali tu turyści. Najwyżej sobie jednak cenił uznanie
tutejszych Włochów, bo cóż taki Amerykanin wychowany na
McDonaldzie może wiedzieć o pizzy? Do ciasta używał niegazowanej
wody mineralnej, mąki najwyższej jakości i morskiej soli. Dawał
mu czas, by wyrosło i chronił przed przeciągami. Jego ulubioną
była pizza del marinaio, z anchois, czarnymi oliwkami i
czosnkiem, przyprawiona bazylią i pieprzem. Czyż nie brzmi pięknie?
I jak pachnie! A pasta? Jako hit wieczoru wystąpią
tagliatelle al salmone, z jedwabistym śmietankowym sosem,
zaróżowionym od łososia, pachnącym gałką muszkatołową i
czarnym pieprzem. Przykrył kulę drożdżowego ciasta wilgotną
ściereczką i sięgnął po ciasto makaronowe, by je rozwałkować i
uformować w maszynce. Podkręcił radio i przyłączył się do
Stinga. Tea in Sahara with you...
Mariella
malowała swoją nową twarz. Patrzyła w lustro jak na wroga,
zdrajcę. To nie jest sprawiedliwe! – krzyczała całą sobą.
Gniew i ból był trudny do wytrzymania. Namalowała kreski na
powiekach, wytuszowała rzęsy i sięgnęła po szklankę. Jeszcze
tylko jedna. Inaczej nie da rady. W końcu whisky jest zdrowsza niż
prochy.
Henry
szedł ulicą. Zastanawiał się, dokąd dziś pójdzie. Znał kilka
miejsc, ale tam zamiast myśliwym mógłby stać się zwierzyną, a
to go nie interesowało. Starsi panowie, z początku mili i hojni, a
potem agresywnie nachalni – to nie dla niego towarzystwo. Na etapie
flirtu bywają zabawni, ale zapominają, że on jest młody, a ich
czas minął. Trudno się potem od takiego odczepić, czasem trzeba
być brutalnym, żeby zrozumiał, kto rządzi. Przyszło mu do głowy,
że to może być kiedyś i jego los, być takim zmarnowanym starym
gejem, ale odrzucił tę myśl. Panienki też mu się podobają i
kiedyś się ożeni, jak na szanowanego prawnika przystało. Dziś
jednak nie ma ochoty na ceregiele z dziewczynami. Ruszył w stronę
stacji metra.
Beppe
zastał Roberta przy kuchni. Z garnków apetycznie pachniało i
pierwsze, co zrobił, to popróbował wszystkiego. Zdolny ten
chłopak, ma to po matce. Szkoda, że Angelina nie może tu
przyjechać, wspólnie pilnowaliby interesu, a on czasem mógłby się
wyrwać do Ewy. Zamaszyście nakreślił na czarnych tablicach: Pizza
del marinaio - Tagliatelle al salmone - Tiramisu. Zwykle
dania dnia cieszyły się powodzeniem: on sam miał, nie chwaląc
się, dar perswazji, a i stary darmozjad Pietro, jego przyjaciel, też
się do czegoś przydawał.
Pietro
obudził się z popołudniowej drzemki. Powoli trzeba się zbierać.
Niby nie musi, ale czy ma coś lepszego do roboty? Pójdzie do „Da
Beppe”, pomoże koledze, pozbiera brudne talerze, zabawi klientów,
za co Beppe, chłop porządny, zafunduje mu talerz makaronu i
kieliszek vino da casa.
Edward
postawił przed Tobym miskę z jedzeniem. Patrzył, jak pies
obwąchuje ją nieufnie i bez pośpiechu zaczyna jeść. Sięgnął
po książkę telefoniczną, by po chwili ją odłożyć. Myślał o
jakimś lokalu w Soho, ale doszedł do wniosku, że matka nie będzie
zachwycona. Lubiła miejsca o żywej, bezpretensjonalnej atmosferze.
Włoska restauracja będzie najlepsza – może ta, w której już
kiedyś byli? Z zabawnym, rozmownym właścicielem. Beppe, tak, „Da
Beppe”. W szufladzie ma jeszcze wizytówkę.
Tai
kręcił się przy wejściu do metra. Zaczepił go jakiś mężczyzna
i przez chwilę nawet myślał, by pójść z nim, lecz lęk okazał
się silniejszy. Tamten był stary i miał w oczach głód, inny niż
jego.
Mabel
wyjęła z szafy jedwabną bluzkę, kostium i pantofle. Otworzyła
szufladę bieliźniarki, by znaleźć halkę. Luksusowe tkaniny
sprawiały jej przyjemność swoim dotykiem, wyrafinowanymi kolorami,
tym, jak odbija się od nich światło, jak spływają po sylwetce.
Jedwabie, zwłaszcza mięsiste, grube, o wypukłym splocie; kaszmiry,
delikatne i lekkie jak puch; szale z pashminy, które można przewlec
przez obrączkę; wełny, miękko otulające ciało. Nie kupowała
już nowych ubrań: te, które miała, w zupełności jej
wystarczały. Czasem zmieniała perfumy, a raczej decydował o tym
Edward, przynosząc jej na urodziny i święta nowe flakony. Ostatnio
był to Angel: zamknięta w błękitnawym szkle woń gorzkiej
czekolady i karmelu ze słodką, subtelną nutą, której nie umiała
określić. Nigdy zresztą nie była dobra w analizowaniu smaków i
zapachów, i dawniej, kiedy syn pytał, czy czuje w winie jeżyny,
trufle albo dym z ogniska, sądziła, że sobie z niej żartuje.
Potem zrozumiała, że określenia, jakimi znawcy próbują opisać
dobre wina, są tym, czym w poezji metafora: próbą uchwycenia
nieuchwytnego.
Lena
przejrzała się w lustrze – tak! Lolitka: warkocze i haftowana,
obcisła bluzeczka, supermini, grube rajstopy i długie botki. Wydęła
usta i zmrużyła oczy. Nikt jej się nie oprze.
Amelia
patrzyła w mrok za szybami wagonu metra. Czas wracać. Londyn: rejsy
statkiem po Tamizie i Regent’s Canal, parki już zielone, muzea i
wystawy, których starczyłoby na rok. Kilka obrazów Bacona w
maleńkiej salce Tate Gallery: wstrząs, uczucie obcowania ze Złem w
czystej postaci. Wracali do nich w rozmowach, szukając poprzedników
tego niezwykłego artysty: Picasso, mówił Fabien. Bosch i Goya,
dodawała. Postać na ławce w parku, rozkładające się zwłoki.
Ukrzyżowanie. Mięso. Jesteśmy mięsem. Jakiej rozpaczy trzeba, by
tworzyć takie dzieła? To, co wiedziała o zmarłym przed siedmiu
laty malarzu - o jego osobistych dramatach, nadwrażliwości,
samotności - pozwalało choć trochę zbliżyć się do rozumienia
jego obrazów, ciągle jeszcze nieoswojonych. Dobrze, że tu
przyjechała; i żal, że to nie będzie niezapomniana podróż.
Niezapomniane podróże odbywa się z tym jednym jedynym. Nie był
nim Fabien.
George
szedł wolno przez park. Niebo się przetarło i stłumione,
popołudniowe wiosenne światło spowijało zieleniejące drzewa.
Myślał o wielkopiątkowym koncercie w St. Martin in the Fields: o
tym, jak unosił się senny na fali chórów w Mozartowskim Requiem,
jak podczas Dies Irae niemal odleciał w niebyt. W półmroku
surowego wnętrza, oświetlonego jedynie płomykami świec, znalazł
schronienie dla swojego lęku - w muzyce. Nie pogodziła go ani z
życiem, ani ze śmiercią, ale czuł, że to jest możliwe. Że od
owej zgody oddziela go może jedna, jedyna zasłona.
Henry
zobaczył szczupłego, młodego Azjatę przy wejściu na stację
King’s Cross, obok planu metra. Chłopiec był zmarznięty i
niespokojny. Henry stanął przy kiosku z gazetami, i udając, że
zastanawia się nad wyborem kolorowego magazynu, przyglądał mu się
dyskretnie. Zniszczone adidasy, cienka kurtka, nie chroniąca przed
chłodem wiosennego wieczoru. Niepewne ruchy. To nie zawodowiec, może
na kogoś czeka. Wybrał jakieś motoryzacyjne czasopismo, podał
sprzedawcy pieniądze i bez pośpiechu podszedł do chłopca. Tamten
skulił się, spłoszony, ale gdy Henry lekko się uśmiechnął,
odwzajemnił spojrzenie.
Mariella
była w „Da Beppe” krótko po dziewiętnastej. Usiadła przy
barze i zamówiła kieliszek prosecco. Irytował ją protekcjonalny i
porozumiewawczy ton, jaki wobec niej przybierał Beppe, lecz teraz,
po paru drinkach, nie zwracała na to uwagi. Chyba jednak ją lubił,
skoro nie sprzeciwiał się, gdy siadała przy służbowym stoliku.
Póki była dyskretna, mogła tu przychodzić bez przeszkód.
Fabien
i Amelia postanowili poszukać restauracji bliżej hotelu, by
wieczorem nie wracać metrem ze śródmieścia. Mieli wstać wczesnym
rankiem, żeby zdążyć na Heathrow. Ich pensjonat, B&B przy
Argyle Street, znajdował się w ruchliwej, lecz mało
reprezentacyjnej dzielnicy, tuż obok stacji King’s Cross. Po
półgodzinie, gdy stracili nadzieję, że znajdą czynny w święta
lokal, ujrzeli szyld „Da Beppe”, a skoro już otworzyli drzwi,
nie było odwrotu, bo właściciel niemal rozebrał ich z płaszczy i
usadził przy stoliku, po czym, nie czekając na zamówienie, podał
bruschettę: duże grzanki z pomidorem, czosnkiem i oliwą. W
lokalu panował przyciszony gwar, włoskie piosenki mile i
nienachalnie pieściły uszy, a widoki Italii na ścianach
przywoływały aurę wakacji.
George
przyszedł do „Da Beppe” równocześnie z Pietro. Buona sera,
Professore, powitał go tamten, z manierą niby – właściciela,
choć wszyscy wiedzieli, że był tu pieczeniarzem, zabawnym, choć
czasem męczącym typem. George przywitał się z Beppe, oddał mu
płaszcz i w skupieniu zajął się studiowaniem karty. Poradził się
w kwestii sałatki – jest mozzarella di buffala, więc
oczywiście caprese. Mówi pan, że Roberto u szczytu formy?
Tak, ten chłopak to skarb. To pański siostrzeniec, zdaje się? No
cóż, al salmone brzmi zachęcająco, ale i saltimbocca –
cóż za piękna nazwa! – chyba jednak saltimbocca. I
butelka Orvieto Classico.
Amelia
zgłodniała, tak na nią działało łażenie po mieście. Zjadła
bruschettę i teraz mogła się przyjrzeć karcie, ponieważ
jednak przekonała się nieraz, że najlepiej zaufać szefowi kuchni,
zamówiła tagliatelle al salmone. Fabien był bardziej
nieufny i chyba dla podkreślenia swojej niezależności długo
studiował menu, w końcu wybrał lasagne. By pogodzić tak sprzeczne
dania, zamówili dużą karafkę różowego wina, choć Fabien trochę
się krzywił. Kiedy spróbował, uspokoił się. Było przyzwoite.
Nawet dla francuskiego podniebienia.
Tai
nie spodziewał się, że Henry zabierze go do takiego lokalu.
Myślał, że wybierze samoobsługowy bar, może McDonaldsa, ale nie
restaurację. Gdy Henry otworzył drzwi „Da Beppe” i lekko go
popchnął do wnętrza, Tai z trudem powstrzymał odruch ucieczki.
Bał się, że za chwilę zostanie stąd wyrzucony. A także tego, co
nastąpi, jeśli nikt go nie wypędzi jak bezpańskiego psa: tego,
czego oczekuje od niego w zamian za kolację bogaty, biały chłopiec.
Nie mógł opanować drżenia. Od zapachów kręciło mu się w
głowie. Postawiono przed nim talerz: kanapka z pomidorem. Zjadł ją
szybko. Henry przyglądał mu się przyjaźnie. Zaproponował swoją,
a Tai tylko skinął głową. Tamten wybierał dania z karty,
naradzał się z grubym mężczyzną, chyba właścicielem lokalu.
Tai schował ręce pod stolikiem, ale pewnie wszyscy widzieli, jak
drżą.
Edward
przepuścił matkę w drzwiach restauracji. Pietro już ich witał,
prowadził do zarezerwowanego stolika, odbierał okrycia. Mabel
rozglądała się z uśmiechem. To miło, że wybrał miejsce, gdzie
przychodzą zwykli ludzie, gdzie nie ma wykrochmalonych, sztywnych
jak kij od szczotki kelnerów i tego wielkoświatowego blichtru. W
takich jak to miejscach bywali we dwoje podczas podróży po
Włoszech, gdy Edward miał kilkanaście lat. I bez Edwarda – z
Antoniem, Geoffreyem, Williamem, Jean-Jacquesem. Żadnego z nich nie
poślubiła; zostały po nich pożółkłe listy, zblakłe fotografie
i - nadal barwne - wspomnienia.
Są
już wszyscy. Właśnie wchodzi Lena w towarzystwie Aleksandra i
Iwana. Aleks daje do zrozumienia, że ona należy do niego; Iwan
nieagresywnie, lecz stanowczo udaje, że tego nie zauważa. A ona
tylko się uśmiecha.
Jest
śliczna, myśli Amelia. Porcelanowa laleczka. Dziecko, jeszcze
dziecko, lecz świadome wrażenia, jakie wywiera. Kokietuje ich obu
niemiłosiernie, ale głupi ten, co myśli, że ją zatrzyma. Ich
wzrok spotyka się na sekundę. Obie wiedzą.
George
spogląda na chłopca, który przyszedł z młodym Azjatą. Ten
Anglik, widać że z dobrego domu, przypomina mu jego własną
młodość. Ładny, rumiany, nieco pulchny blondas. Wart grzechu.
Tyle, że nie dla niego. On sam mógłby liczyć na tego drugiego:
widać, że to początkujący; nawet stąd czuje drżenie jego ciała.
Powinien coś wypić na odwagę. Tamten chyba o tym wie, bo dolewa mu
wina i przekonuje, by pił.
Pijana,
zbyt mocno umalowana kobieta ze stołka przy barze przenosi się do
służbowego stolika, a za krótka spódnica odsłania ściągacz
rajstop. Pali papierosa i schrypniętym głosem zamawia jeszcze jedno
prosecco. Może będzie miała szczęście i ktoś za nie
zapłaci?
A
oto wchodzą państwo Okrągli, wylewnie witani przez Beppe: pan,
pani i dwoje okrągłych dzieci, łącznie jakieś pół tony żywej
wagi. Zanim zajmą miejsce przy równie okrągłym stole w głębi
sali, Beppe ryknie do windy: Roberto, pizze per signore Rondato!
Szczegółów nie trzeba.
Pietro
zbiera brudne naczynia ze stołów, pyta, czy smakowało. Beppe
przyjmuje zamówienia na desery, kawę, amaretto. Wdaje się w
dłuższą pogawędkę z młodym, pewnym siebie londyńczykiem, który
przyszedł tu z dopiero co poznaną Szwedką, by tamten mógł
usłyszeć od zachwyconej dziewczyny: znasz tu wszystkich?!
Aleks
schodzi na dół do toalety – przeklęte piwo na kaca! - a wtedy
kolana Leny i Iwana stykają się ze sobą; ona patrzy mu w oczy,
lekko dotyka jego dłoni. Mówi, że Aleks jej nie rozumie... I kiedy
tamten siedzi już na swoim miejscu, ledwo zauważalnie odsuwa się
od niego.
Roberto
wyjmuje z pieca cztery duże pizze i wysyła je windą na górę.
Milena
opróżniwszy zmywarkę załadowuje ją na nowo.
Mabel
mówi do Edwarda: nigdy nie bałam się kochać. Mówi to, kiedy on
się zupełnie nie spodziewa, i patrzy teraz na matkę zakłopotany,
przyłapany na gorącym uczynku.
Dwie
amerykańskie turystki – tęgawe, rumiane, z plecakami – stają w
drzwiach i wahają się, czy zostać. Pietro roztacza cały swój
czar i elokwencję, lecz one wychodzą. Wrócą jednak w ciągu
kwadransa, by zająć ostatni wolny stolik. Następni głodni i
spragnieni odejdą z kwitkiem.
Jeden
z mężczyzn, jedzących kolację w głębi sali, podejdzie i
zagadnie Mariellę. Przysiądzie się do niej i wypiją razem
wystarczająco dużo, by on zapłacił rachunek i zabrał ją do
siebie. Jak dobrze pójdzie, to na 48 godzin, chyba żeby jakiś
cud...
Młody
londyńczyk niewiele wskóra tego wieczoru, bo koleżanki Britt nie
wyjechały na święta, a on mieszka z rodzicami, ale ona zostanie tu
jeszcze miesiąc i chętnie się z nim znów spotka.
Tai
obudzi się przytulony do Henry’ego. Będzie mu ciepło i chyba
dobrze, i pomyśli, że cena nie była wygórowana, a ból nie ma
znaczenia. Popatrzy na twarz śpiącego chłopca i zapragnie, by
tamten nie pożegnał się z nim na zawsze. Przypomni sobie miniony
dzień i zacznie płakać, a wtedy Henry przytuli go i będą się
kochać do rana.
Edward
odprowadzi matkę, wróci do domu i pójdzie na długi spacer z
Tobym. Będzie słuchał ptasich szeptów i nawoływań w St. James’s
Park, a potem usiądzie w mroku na ławce nad Serpentine, a pies
położy mu pysk na kolanach.
Mabel
ułoży się do snu z mruczącą Izoldą na poduszce.
George
włoży do odtwarzacza płytę z Berliner Messe i zapali
fajkę.
Tydzień
później Lena spakuje do torby kosmetyki i ubrania, i zejdzie na
dół, gdzie będzie czekał Iwan.
Pietro
umrze na zawał serca na peronie stacji Euston tego samego dnia,
kiedy Beppe, zamknąwszy na tydzień restaurację, wyjedzie do
Polski, by spotkać się z Ewą.
Mariella
któregoś wieczoru popije garść tabletek dwiema szklankami whisky.
Roberto
i Leslie będą mieli córeczkę.
Milena
wróci do Serbii, by pochować ojca.
Fabien
już nigdy nie zobaczy Amelii.
***
Mam
ich przed oczami. Szczupłego Azjatę chowającego pod stołem drżące
dłonie. Siwowłosego mężczyznę, stałego bywalca, jedzącego
samotnie kolację. Drobną, elegancką starszą panią i jej już
niemłodego syna – siedzieli obok nas, na lewo ode mnie. Po prawej
usiedli londyńczyk i Szwedka, naprzeciwko zaś – tych troje. Nie
mogłeś ich widzieć poza chwilą, gdy wchodzili. Tak, wszyscy tam
byli. Piękny, długowłosy kucharz i pijana, zachrypnięta kobieta;
niewysoki, tęgi właściciel i jego gorliwy, protekcjonalnie
traktowany pomocnik. Pamiętam ich twarze, słowa, głosy.
Sądziłam,
jakże się myląc, że nie będzie to podróż niezapomniana. I oto
znów tam jestem. Przywołały mnie przeczytane przypadkiem słowa
Francisa Bacona: może miłość to moskitiera zawieszona między
strachem przed życiem a strachem przed śmiercią.
To
była nasza gra: zatarcie granicy między literaturą a życiem,
sztuką a życiem. Opowiadaliśmy sobie historie. Pomyśl, kim oni
są… dlaczego tu przyszli i dokąd odejdą. Czego pragną, za czym
tęsknią? Opowiedz ich historie. Opowiedz o lęku, o rozpaczy. O
marzeniach. Opowiedz o szczęściu. Zapisz ich historie, zwyczajnych
samotnych ludzi.
Bo
przecież żyjemy jak śnimy – samotni.
I
zgadnij, kto to powiedział!
Opowiadam.
Także naszą historię, której dalszego ciągu nie znałeś, a ja
nie mogłam nic powiedzieć, choć decyzja już zapadła: Fabien już
nigdy nie zobaczy Amelii. I kiedy patrzy na nią z uśmiechem, z
czułością, nie wie jeszcze, że to koniec.
A
Amelia? Po latach, czytając rozmowę z Baconem, niespodziewanie
przypomni sobie tych, co spotkali się i minęli czwartego kwietnia
tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku w
londyńskiej restauracji.
A
potem, w lipcu dwa tysiące piątego roku znów do niej wrócą, gdy
gazety będą uporczywie powtarzały nazwy King’s Cross i Tavistock
Square… Tuż obok.
Może
miłość to moskitiera... Pomyśli o nich z nieoczekiwaną
czułością, bo wszyscy, także ona, byli jak ślepcy, pragnący jej
dotknąć.