niedziela, 24 lipca 2016

Psy i ludzie: Spotkanie



Pies pojawia się nagle na pustej drodze za miastem, którą idzie mężczyzna.
To młody pies, za wszelką cenę starający się przykuć jego uwagę. Pozornie zajęty swoimi sprawami, rzuca mu ukradkowe spojrzenia. Wyczekuje reakcji. Podbiega, radosny.
Mężczyzna jest obojętny. Psia radość zamiera.
Jeśli człowiek nie wie zupełnie, co ma się stać, to jak może się to stać?
Zniecierpliwienie i gniew mężczyzny przerażają psa.
Tym razem spojrzenia ich wchodzą w siebie, spojrzenia mężczyzny w spojrzenia psa, jak noże wchodzą do pochew.
Ciągle jednak ma nadzieję.
Chciałbym coś dla ciebie zrobić. Wszystko chciałbym dla ciebie zrobić. Wszystko.
Nie odchodzi. Bierze do pyska kamień.
Bądźmy rozsądni, mówi mężczyzna. Nic nam z tego nie przyjdzie, 
przekonuje siebie i psa.
Pies stoi przed nim, umęczony i zalękniony; świadczy o tym wyraźnie nieśmiała jasność jego spojrzenia i ukośne ustawienie głowy, a dodatkowo jeszcze sposób, w jaki teraz trzyma kamień, leżący twardo i ciężko między jego chorobliwe ściągniętymi wargami.
Mężczyzna odchodzi. Pies nie daje za wygraną, idzie za nim zachowując dystans.
Nie rozumiesz? Nie zauważyłbyś w ogóle, jak oparłyby się na mnie wszystkie twoje nadzieje; przeceniałbyś mnie i oczekiwał ode mnie rzeczy, do których nie jestem zdolny. Obserwowałbyś mnie i usprawiedliwiał nawet to, dla czego nie ma usprawiedliwienia.
Mężczyzna odchodzi pospiesznie, niemal ucieka.
A potem budzi się w nim żal. Tęsknota. 
Odwraca się. Droga jest pusta.

***
Mężczyzna jedzie na rowerze przez argentyńską pampę. Na pustkowiu wiatr wieje z prędkością 70 km/godz, popychając go do przodu. To kolejny tydzień jego wędrówki, wiele godzin jazdy. Nadciąga burza.
Opuszczony dom przy drodze jest zabity deskami, ochronę przed deszczem daje dach werandy. Słyszy szczekanie.
Dwa okropnie wychudzone psy stały obok rogu budynku i cicho poszczekując odwracały wzrok od silnych snop światła latarki.
Mężczyzna spokojnie mówi do psów i chce je pogłaskać, ale te odchodzą. Potem słyszy ciche skomlenie i odnajduje je w blaszanej szopie.
Dwa psy leżały skulone, przytulone do siebie na kawałku papy, wpatrując się we mnie pełnymi ambiwalentnych uczuć spojrzeniami, w których gnieździły się jednocześnie zaciekawienie i niepokój, radość i nieufność, ale nade wszystko - bezbrzeżny smutek. Patrzyły na mnie wzrokiem, na którego dnie tliła się maleńka iskierka nadziei; nadziei na coś, co być może nie było tym, czym miało być, na co się czekało, ale jednak było czymś, na czym można by od nowa zaszczepić psią wierność i dozgonne, wieczne przywiązanie.
Przenosi tam swój biwak. Gotuje makaron i dzieli się z psami.
Może lepiej byłoby dla nich, gdybym nie jadł z nimi kolacji, nie rozbijał się w ich budzie, nie głaskał i nie dał się polizać. Nie przywiązał ich na moment do siebie i nie nakarmił złudną nadzieją. Że zostanę.
O poranku mężczyzna się pakuje. Duży pies patrzy na niego z legowiska z niemym wyrzutem. Pytaniem. Wydaje cichy skowyt. On wie, że nic się nie zdarzy. Jego nadzieja dawno umarła.
Mały jest niespokojny. Wychodzi z szopy, patrzy na mężczyznę, to znów ogląda się za siebie. Stoi długo patrząc na drogę, aż rowerzysta stanie się maleńkim punktem na horyzoncie.


***
Jedli właśnie posiłek, gdy do nich podszedł. Jasnobeżowy, brudny, poraniony. Nie szczekał jak inne bezpańskie psy, patrzył z zaciekawieniem. Dostał klopsika. Smaczny! Nakarmili go, zostawili zapas jedzenia.
Musieli ruszać w drogę. Ekstremalny rajd po bezdrożach Ekwadoru: pieszo, na rowerze, kajakiem. Było ich czworo - kobieta i trzej mężczyźni.
Idę z wami, zadecydował. To nie jest dobry pomysł, pomyśleli, ale uznali, że sam zrezygnuje. Nic z tego.
Dziesiątki kilometrów przez dżunglę przebył dzięki racjom żywnościowym, którymi się nim dzielili. Ale nocny sześćdziesięciokilometrowy spływ kajakiem? Organizatorzy nie wyrazili zgody na psa. To zagrażało bezpieczeństwu załogi i jego samego.
Popłynę! - oświadczył i wskoczył w rwący nurt.
Zabrali go na pokład. Co jakiś czas zażywał kąpieli, a potem go wciągali przez burtę, przemoczeni.
Na metę rajdu dotarli całą piątką. Z 700 kilometrów pies przebył 180. Choć zajęli dwunaste miejsce, stali się sławni.
Arthura opatrzył weterynarz. Samolotem poleciał do Szwecji. 


***
Spotkanie. Każde jest szansą. 

Rainer Maria Rilke nie miał zwierząt, choć były mu bliskie. Obserwował je uważnie. Były tajemniczymi braćmi w egzystencji - tak odmienne, a tak do nas podobne. Pantera z paryskiego Jardin des Plantes, krążąca po klatce, gazela, jednorożec - tak zmysłowy, że aż realny. Zbłąkany siwosz z patykiem wokół nóg z "Sonetów do Orfeusza". "Ósma elegia" - w niej zawarł wszystko.
Sam nie miał zwierząt, bezdomny, choć była to bezdomność luksusowa. Mieli je jego przyjaciele. Koty stały się bohaterami wstępu do książki Balthusa, wówczas czternastoletniego syna przyjaciółki. 


Piotr Strzeżysz na swojej drodze spotykał koty. Przyjaźniły się z nim na własnych warunkach. Uwodzicielska ruda kotka opuściła go po nocy spędzonej na jego rudej brodzie. Tęsknił za nią. Dwa biało-rude psy zostały same gdzieś w argentyńskiej pampie.

Mikael Lindnord i jego towarzysze nie potrzebowali psa. Szedł za nimi z własnej woli, a skoro szedł, dzielili się z nim jedzeniem. Gdy odpoczywali, odpoczywał i on, jednym okiem pilnując, by nie odeszli. Mikael szybko zdecydował, że go zabierze do Szwecji. Formalności dostarczyły więcej wyzwań i emocji, niż siedmiodniowy wyczynowy trekking. Ostatnia zgoda zapadła na 20 minut przed odlotem. Gdy to się stało, Mikael wybuchnął płaczem, a potem... zasnął i spał przez cały lot.

Czasem spotkanie jest szansą straconą. Nie zawsze z naszej winy. 
Bywa, że odmienia nasze życie. 



Rainer Maria Rilke Spotkanie w: Druga strona natury. Eseje, listy i pisma o sztuce. Przekład Tomasza Ososińskiego.

Piotr Strzeżysz Sen powrotu

Mikael Lindnord Arthur: The Dog Who Crossed The Jungle To Find A Home

Na zdjęciach Wandal, spotkany przez I. w Boże Narodzenie na Wyspie Sobieszewskiej, sfotografowany kilka lat później na Cap Ferrat.

sobota, 16 lipca 2016

Nicea

Wrzesień 2009 w Nicei.


Codziennie jeździliśmy Bulwarem Mont Boron, meandrującym po wzgórzach otaczających miasto od wschodu. To stąd widać całą Niceę, aż po lotnisko, zbudowane na sztucznym półwyspie u ujścia rzeki Var.


Widoki zmieniały się co chwila. Zatrzymywaliśmy się, by fotografować. Światło Nicei.



Miasto otwiera się ku morzu. Tu dzięki niemu powstało przed wiekami i trwało mimo zmieniających się władców. Bo przecież do Francji należy dopiero od 1860 roku.



Pierwsze ślady osadnictwa  greckiego są na wzgórzu nad portem, Colline du Chateau. Ale na wschód od portu znaleziono ślady ludzi sprzed ... 400 tysięcy lat.Terra Amata.


Na zachód od wzgórza zamkowego (greckie mozaiki i relikty twierdzy, cmentarz rosyjski z XIX wieku) leży Vieux Nice, Stare Miasto. Gdy byliśmy tu po raz pierwszy, znajomi przestrzegali nas przed kieszonkowcami... Byłam tu potem dziesiątki razy, nie oszukano mnie nawet w restauracji.


Tu zaczyna się Promenada Anglików. Można sobie wyobrazić, z jakim zdumieniem miejscowi rybacy i rolnicy obserwowali spacerujących cudzoziemców. Spacer? Tak bez celu?


Siedmiokilometrowa aleja wzdłuż plaży, demokratyczny salon miasta. Hen, aż do lotniska.


Widoki z Bulwaru Mont Boron zapierały dech.


Pojawiały się nieoczekiwane martwe natury.



Wieczór na Promenadzie Anglików. Już po sezonie. Spokój...


Jeszcze tam wrócę...



czwartek, 7 lipca 2016

Synestezja?

Nie, nie mam tego daru... niestety.
A jednak słyszałam kolory.
Barwne akwarelowe plamy.
Czyste, jasne, przenikające się, płynące w przestrzeni.
A obok nich, równolegle, łagodne światło rzucane na detale wnętrza.
 



Nie po raz  pierwszy słucham tu muzyki.
Kościół dominikanów wydaje się dla niej stworzony.


 Zasłuchane putta.


Kwadrofonik.
Muzyka barw.






Był sobie płot

Był sobie płot...
Był tu od zawsze, to znaczy od chwili, gdy przyjechałam do Lublina.

Ci, co mieszkają  tu dłużej, pamiętają epokę sprzed płotu, ale dla mnie to prehistoria.
Za płotem trwała budowa. Miała to być prestiżowa inwestycja.
Teatr widzieliśmy ogromny...

Przyszedł kryzys (w tym ustroju miało nie być kryzysów, tak nas uczono na ekonomii politycznej!)
Potem przyszła rewolucja, choć jej tak nie nazwano.
Kryzys stał się sposobem życia.
Teatr?
A po co wam teatr?
Po co nowa sala filharmonii?

Po 20 latach od ustawienia płotu oddano do użytku część budynku.
Filharmonia opuściła salę balową Teatru Osterwy, piękną, lecz niepraktyczną i za małą.
Nie zliczę, ile razy zabrakło dla mnie biletów.
Nowa sala była duża, z pięknymi organami, wygodnymi fotelami i... bez duszy.
Ale dusza była w muzyce, której tu słuchałam dziesiątki razy.
Niżej Teatr Muzyczny na małej scenie. Dla wielkich widowisk nie było tu miejsca.
Płot od północy stał nadal.
Czy w wielkim, pustym gmachu były duchy? Kto wie?

I nagle po kolejnych 20 latach...jest!
Wielki, jasnoszary, z szarym placem od strony Alej Racławickich.
Widziany z ulicy wygląda jak bunkier ze skateparkiem.
Nie lubię tego placu. To nie jest plac dla ludzi.

Ale wnętrza!
Tak, to do mnie przemawia.
Tak jak przemówiła do mnie, powstała z tego samego ducha, biblioteka z galerią  w Nîmes, dzieło Normana Fostera.




Co mi się podoba?
Relikty z lat 70 potraktowane jak znaleziska archeologiczne.
 Wieloplanowa, otwarta przestrzeń.

 Czułość dla detalu.

 Jedność funkcji i formy.


Sala operowa, duża i kameralna jednocześnie, otulająca jak muszla.
Byłam tu na koncercie Huun-Huur-TU

 Światło i mrok.
 Labirynt zakamarków.

Autentyczność i prostota materiału: betonu, metalu, szkła, cegły.
 Bluszcz, który nieśmiało pnie się ku górze.
 Harmonia.
 Ślady budowniczych.

 Kurtyny.
 Ścieżki.
 Przestrzeń.

 .

Scenografia dla thrillera


 Niespodzianki.

Klimat.
 Kolor bez koloru.



Staliśmy się aktorami, nie wiedząc o tym.

 Puste korytarze zaczynają żyć.

A prawdziwe życie jest wyżej.


Ogród.
A na najwyższym dachu - pasieka.
 Ażurowa kładka nad przepaścią.

 Wracamy na dół.
 Podziemia.

Mrok.

 Cegła, metal, beton.

Czas się kończy.
Jeszcze niewiele się tu dzieje, ale wkrótce będzie inaczej.




Centrum Spotkania Kultur w Lublinie zaprojektował arch. Bolesław Stelmach