Ekstremalne
wyprawy bywają celem samym w sobie. Udowadnianiem sobie i światu
własnej sprawności, wytrzymałości, odwagi.
Tim
Cope - wędrując konno przez 10 tysięcy kilometrów - chciał
poznać odpowiedź na pytanie, jak Mongołowie pod wodzą
Czyngis-chana stworzyli swoje ogromne imperium.
Większość
tej drogi przebył samotnie, jedynie w towarzystwie swoich zwierząt,
korzystając z pomocy napotkanych ludzi. Mongolia, Kazachstan, Rosja,
Krym Ukraina, Karpaty i Węgry. Trzy lata, kilka koni - te pierwsze
musiał sprzedać - i... pies.
Psa
miało nie być. Wcale go - jak sądził - nie potrzebował. Więcej
- nie chciał. Gdy jego kazachski przewodnik Aset zabrał w drogę
półrocznego psiaka, Tim nie krył irytacji.
„Po
kolacji [Aset]
spojrzał zmartwiony na garnek z jedzeniem.
-
A dla psa?
Niechętnie
wyciągnąłem puszkę z mięsem.
-
Jeśli ma jeść, niech zapracuje na utrzymanie. Ma być psem
stróżującym i siedzieć na zewnątrz.”
Tigon,
krótkowłosy gończy pies tazi, zamarzłby w listopadową noc na
stepie. Było minus 15 stopni. W drodze marzły mu łapy i
rozpaczliwie płakał. W nocy wślizgiwał się do namiotu w
poszukiwaniu ciepła. Tima uwielbiał. Po 11 dniach Aset miał wrócić
do domu.
„- Tim,
potrzebujesz przyjaciela na tę długą drogę, kogoś, kto cię w
nocy ogrzeje i obroni przed wilkami. Ma na imię Tigon. „Tigon”
znaczy: „szybki wiatr” albo „jastrząb”. To pies myśliwski.
Jego ojciec to tazi, rasa, która nie boi się wilków i biega
szybciej od wiatru. W naszym kraju to psy wybierają sobie i
właścicieli. Tigon jest twój.”
To
nie był łatwy związek. Tim dzielił się z psem jedzeniem (mięsna
konserwa z makaronem, pół na pół), pozwalał mu rozgrzewać
śpiwór (nocą pies był pokryty szronem).
„Stał
się dla mnie prawdziwym oparciem psychicznym, lecz jak dotąd nie
bardzo okazywałem mu uczucia. Gryzło mnie sumienie - czemu odtrącam
jedyne stworzenie, które trwa przy mnie lojalnie przez wszystkie
zawieruchy minionych ośmiu tygodni?
Zanim
zasunąłem ściśle śpiwór, przemyłem Tigonowi łapy alkoholem -
ta metoda chroni przez odmrożeniami - i pozwoliłem wślizgnąć się
o kurtki puchowej. Gdy usnął, nie miałem wątpliwości, że myśli
sobie „No to dzięki Bogu, że Tim chroni mnie przed wilkami”. A
że i ja żywiłem przekonanie, iż jestem bezpieczny pod jego
opieką, mogliśmy przynajmniej trochę sobie pospać.”
***
Od
pierwszych chwil Tigon przypominał mi Lunę. Upór, z jakim
zabiegał o względy Tima, niezrażanie się niepowodzeniami, energia
i radość życia. Gdy Luna znalazła się w moim domu - miał być
awaryjnym, tymczasowym schronieniem - Donna chciała ją pożreć.
Nie pozwalała wychylić się spod stołu, więc Luna tkwiłaby pod
nim godzinami cierpliwie skulona, gdybym ich nie odizolowała. „Ja
tu sobie tylko cichutko przycupnę...” - zero agresji, tylko jedna
wielka potrzeba przynależności.
Po
24 godzinach Donna podeszła do ukrytej pod fotelem Luny.
-
Baw się ze mną - szczeknęła.
-
Ale ja się boję...
-
No baw się! - Donna opuściła przednie łapy, podniosła zadek i
zamerdała ogonem.
-
Ojej... mogę? Tak!
„Kocham
cię, siostro” - komunikowała Donnie nieustanie, przynosząc jej
zabawki, odstępując smakołyki, tolerując fochy. Królewna Zołza
i Słodka Gimnazjalistka. Relacja siostrzana, dowodząca, że w tej
mierze ludzie nic nowego nie wymyślili.
O
moje względy zabiegała bardzo długo. Chyba wiedziała, że to jest
ciągle - był przez dwa lata - dom tymczasowy. I kiedy czytałam o
Tigonie, widziałam Lunę. Jej wpatrzone we mnie, pytające
spojrzenie, jej niespożytą energię i jednoczesne pragnienie bycia
grzeczną i zasłużenia na pochwały.
Luna
i Tigon są do siebie podobni. Jedna z nielicznych różnic to brak
ogona u Luny, nie wiem, czy wrodzony czy spowodowany przez ludzi,
którzy - gdy podrosła i zaczęła sprawiać kłopoty, bo przecież
nikt jej nie wychowywał - porzucili ją pod Lublinem.
„Pozwól
mi siebie kochać” - mówiła. Nie wiedziała, czego oczekuję, i
nie zawsze umiała temu sprostać, nawet gdy ją uczyłam. Zniszczyła
setki przedmiotów, zdobyła licencjat ze ślusarstwa, otwierając i
blokując drzwi... Teraz to ponad 30 kilogramów czystej słodyczy.
***
Nadeszła
wiosna.
„Śnieg prawie stopniał, łapy mu już nie marzły,
lecz nie było też za ciepło, mógł więc biegać bez końca (…)
kopał, gonił za czymś, parskał, a często biegł równolegle z
nami po jakichś odległych pasmach wzgórz. Od czasu do czasu wracał
do karawany, żeby sprawdzić co i jak i liznąć konie po pyskach.
Żamba i Ogoniok zwykle nie miały nic przeciwko temu, Taskonyr
jednak, sterany życiem zrzęda, odwzajemniał się zwykle
klapnięciem pyska i ostrzegawczym walnięciem kopyta w ziemię.
Tigon nie mógł pojąć tej wrogości i przejęty zerkał na mnie
błyszczącymi bursztynowymi oczyma, podwinąwszy ogon.”
To
nie była zwykła wyprawa, lecz podróż, trwająca - choć wbrew
planom i z przerwami - trzy lata. Dla Tima stała się podróżą
inicjacyjną. Jak się skończyła? O tym już w książce.
Tim Cope Na szlaku Czyngis-chana tłumaczenie Aleksandra Czwojdak