Miał zabawny wicherek na grzbiecie, pewnie ślad po walce o terytorium. Początkowo buszowali z żoną w ogrodzie: w wysokiej, nieskoszonej jeszcze trawie i hałdach ziemi oraz kompostu. Trzymali się blisko laurowiśni, w której najwyraźniej było ich gniazdo.
Potem coraz częściej to on był bardziej aktywny i zdarzało się często, że korzystał ze stołówki, którą zrobiłam za oknem, choć to nie było jego ulubione jedzenie i najchętniej z wszystkich ziarenek wybierał nerkowce.
Ale czemu się dziwić, skoro wokół było tyle owadów, a w ziemi tłuste pędraki?
W kupie kompostu kopał jak szalony, rozrzucając wokół siebie zbutwiałe liście, by dostać się do smakowitych kąsków.
Młodych nie było słychać, ale najwyraźniej w bardzo były głodne, bo zdarzało się, że ojciec kursował błyskawicznie między stołówką a gniazdem - tam i z powrotem!
Aż wreszcie wyfrunęły. Samicy nigdzie nie było widać, może zrobiła sobie wolne? Maluchy były już prawie takie duże jak ona. Latał z nimi po działce i karmił, karmił, karmił. Jednego przyprowadził do stołówki, dał mu ziarenko czy dwa, a potem zostawił i kazał radzić sobie samemu. Gamoń nie za bardzo wiedział, jak to zrobić.
W tym czasie ojciec już zajmował się drugim. Trudno było ocenić, ile ich ostatecznie jest i czy ten trzeci, brązowy, przemykający wśród trawy, to mama czy jeden z dzieciaków.
Kos w zasadzie nie miał konkurencji do stołówki, bo rudzik pojawił się tylko kilka razy, kiedy go nie było.
Sikory były odważniejsze, ale też grzecznie czekały, aż kos się naje. Zrobiły sobie gniazdo w ocieplinie budynku, wykuwając dziuplę w styropianie.
A Pan Kos po całym dniu harówki, latania i karmienia tych nienażartych dziobów, znajdował jeszcze wieczorem chęć i fantazję, by śpiewać.
I dzień też rozpoczynał śpiewem.