W miastach nadmorskich
światło jest pomnożone. Na wyspach tym bardziej. A Wenecja jest
wyspą niemożliwą, krainą dziesiątek wysp, które nie
istniały. Zbudowana na wodzie, z kamienia i drewna, powierzyła swój
żywot morzu.
Światło nadmorskie jest
inne niż na stałym lądzie. Inne jest tu powietrze, przesycone
wilgocią, poddane mgłom i wiatrom, sztormom i burzom.
Nad kanałami jest
pomnożone o swoje odbicie, o zmarszczki na wodzie, refleksy na
murach domów, poblask na sufitach pokoi. Ten poblask – o czym
pisze Erica Jong w Serenissimie - ma w dialekcie weneckim własną
nazwę – fa la vecchia. Czy jest spojrzeniem wścibskiej
staruszki, podglądającej kochanków?
W San Marco jest blaskiem
złota mozaik. Na Piazzetcie odbiciem słońca w białych płytach
placu i refleksami na wodzie Bacino.
U Carpaccia ma barwy
dojrzałych owoców, złocistość i stłumiony oranż.
Po jaskrawobłękitnym
niebie na obrazach Veronesego gnają puszyste obłoki.
Tycjan spowija sceny
plenerowe w złociste światło popołudnia.
Malarze weneccy dawali
pierwszeństwo barwie przed konturem, ich pędzel jest spontaniczny - tak
malował Tintoretto, tworzący wielkie obrazy w kilkanaście godzin.
To światło malował
Turner, spowijając widoki miasta w świetliste woale. Na jego
obrazach to ono jest prawdziwym tematem. Ku temu zresztą zmierzało
jego malarstwo, ku owym paintings of nothing, czystemu
światłu.
To miasto jest dziełem
sztuki, natchnioną improwizacją człowieka, jak pisze
Ackroyd. Jego zabytki to imitacje, symulakry, falsyfikaty.
XIX-wieczne renowacje – często w duchu Viollet-le-Duca – były po
prostu kolejnym etapem budowy, kolejną warstwą na wielu
poprzednich. To samo dotyczy współczesnych: powstało miasto
urojone, wyidealizowane, abstrakcyjne. A jednak wciąż fascynujące.
O każdej porze - dnia czy
roku - jest inne.