Są miejsca, o których trudno pisać.
O
Wenecji, bo tyle o niej napisano, że niemal nie wypada.
O
Korsyce, choć napisano o niej zdumiewająco mało.
Nie
planowaliśmy tej podróży. Impuls przyszedł nieoczekiwanie i w
kilka godzin mieliśmy bilety i noclegi. Na sześć dni zaledwie. O
wiele za krótko.
Prom
miał odpływać z Nicei o poranku. W ostatniej chwili zmieniono mały
nicejski port na Savonę, bo na morzu panował sztorm. Sześciogodzinny
rejs dał się nam we znaki. Gdy przybyliśmy do Bastii, zbliżała
się północ.
To
nie było rozsądne: wybrać pozornie krótszą, lokalną drogę
zamiast krajowej, dłuższej. D81, w dzień piękna droga
krajobrazowa przez „pustynię” L'Agriate - kamieniste wzgórza
porośnięte niską makią - nocą wydała nam się nawiedzona.
Jechaliśmy uważnie, by nie potrącić jakiegoś zwierzątka, światła samochodu wydobywały z mroku zarysy wzniesień. Kołysaliśmy
się na zakrętach. Ile ich było? 100? A może 1000? Choroba morska
nie ustąpiła na lądzie. I kiedy już wydawało mi się, że dłużej
tego nie zniosę... wjechaliśmy na prostą, szeroką T30.
Nasz hotel
w Calvi to domki w sosnowym lasku. Jest przed sezonem,
koniec kwietnia, pusto. Posiłki na tarasie, synogarlice, dzięcioł
gdzieś w pobliżu. Morze jest blisko, skaliste brzegi i wzgórza nad
nimi, półwysep Punta della Revellata o statusie rezerwatu.
Calvi o poranku. Tu 30 stopni, tam, w linii prostej o 30 kilometrów od nas, śnieg! Monte Cinto, 2706 m n.p.m.
Madonnę już tu pokazywałam, ale jest taka piękna...
Hymn maryjny - jest patronką wyspy - Dio vi salvi, Regina to arcydzieło polifonii korsykańskiej.
O zachodzie spoglądamy na Calvi z otaczających wzgórz.
I mówimy dobranoc morzu.
cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz