Przycupnęły na gałęziach głogu, tam, gdzie padały pierwsze poranne promienie. Zwrócone twarzami do słońca, jak widzowie podczas spektaklu. Było ich może dziesięć i jedna sroka. Witały słoneczny, choć mroźny dzień.
Nie rozpamiętywały, że kilka dni wcześniej zniszczono im gniazda i wycięto kasztanowiec, na którym lubiły przysiadać.
Były tu i teraz, po mroźnej nocy ciesząc się ciepłem i światłem.
Obserwuję je. Podobają mi się ich lśniące pióra i szare, duże dzioby. Lubię ich powolne, lekko kołyszące kroki na trawniku. Ich stoicką postawę wobec hałasujących kawek i aroganckich srok. Lubię słuchać ich śpiewu, którego nikt nie docenia, bo nie jest dźwięczny. Lubię determinację, z jaką wracają, choć nie są mile widziane.
Gawrony. Nasi niedoceniani, niechciani towarzysze.
One
wiedzą, że jest czas burzenia gniazd i czas budowania, czas głodu i
czas sytości, czas drżenia z zimna i czas wygrzewania się w słońcu.
Muszę i ja o tym pamiętać.