Tak było z
„Metafizyką”. Zdawałoby się, że dwa tematy - Wenecja i Bosch
- to dość, by skupić się, zatrzymać nad lekturą. Widocznie nie
był to dobry czas.
Teraz jest.
Trzeba było osobistego, dramatycznego doświadczenia, ciężkiej,
potencjalnie terminalnej choroby, bym dostrzegła, że to jest to
książka także o mnie.
Może jest
tak, że lubię powieści tylko wówczas, gdy mogę się
identyfikować z którymś z bohaterów (niekoniecznie z kobietą), ponieważ powieści, podobnie jak filmy, odbieram naiwnie –
emocjonalnie i empatycznie, biorąc w nawias swoją wiedzę.
Teraz to się
stało. Zrozumiałam Beę.
Bea jest
chora. Umiera.
Bea chce
zaznać raju jeszcze tutaj, w tym życiu.
Raj to dla
niej ogród rozkoszy ziemskich Hieronima Boscha.
Bea chce
umrzeć w Wenecji.
To wszystko
jest możliwe.
Lech
Majewski - jak wielu przed nim, jak Henry James i Tomasz Mann - mówi o miłości i śmierci w Wenecji. To miasto,
stworzone z marzeń, dzięki swej wyjątkowości i izolacji pozwala
usunąć się na margines zwyczajnego życia i... żyć marzeniami.
Choć przez chwilę.
Operując
motywami literatury popularnej, romansu – bo przecież miłość i
śmierć w Wenecji to pomysł z gruntu melodramatyczny - Majewski nie
osuwa się w kicz. Noc w łodzi na lagunie, kąpiel w fontannie,
wszystkie gry kochanków - to realizacje Boschowskiego scenariusza.
Raju istniejącego tu, na ziemi. Edenu, którym jest miłość.
Czytałam tę
książkę, jakbym tam z nimi była. Widzę gotycką kamieniczkę, w
której mieszkali, przy Ponte dei Sette Martiri, nad kanałem, z
widokiem na Bacino i San Giorgio. Byłam w ogrodach Biennale,
wielokrotnie szłam aleją w Parku Garibaldiego. Na Via Garibaldi
robiłam zakupy w tych samych sklepach. Przechodziłam Fondamenta
Nuove przed szpitalem - w którym umarła Bea - patrząc w stronę
cmentarnej wyspy San Michele.
Jestem z
nimi, cokolwiek robią i jakkolwiek absurdalne może się to wydać.
Rozumiem, dlaczego Luis spełnia wszystkie jej życzenia i dlaczego
ona nie odwiedza szpitala.
To, co się
dzieje, jest czasem świętym. Nie ma potrzeby go przerywać. Trzeba,
by się dopełnił.
Ekranizację
powieści, „Ogród rozkoszy ziemskich” zrealizował Majewski w
stylistyce wideoartu - uprawia ten gatunek odnosząc sukcesy, to jest
zdecydowanie jego medium - i prawda opowiedzianej historii stała
się jeszcze bardziej oczywista.
Bohaterowie
noszą imiona aktorów - Claudia (reżyser zrezygnował z Dantejskiej
aluzji) i Chris. Chris filmuje wszystko co się dzieje, czasem kamerę
przejmuje Claudia. Ułamki obrazów, „przypadkowe” ujęcia,
prześwietlone, niewyraźne kadry - tak właśnie pamiętamy,
prawda? Chris ogląda nagrane filmy w londyńskim mieszkaniu. Claudia
odeszła.
Zapewne
Wenecja jest piękniejsza w wielu filmach - pokazana w całym swym
przepychu barw i świateł, w ostentacyjnym i niedostępnym
bogactwie. Wenecja Majewskiego jest taka, jak jest nam dana w
doświadczeniu - fragmentarycznym, nieuważnym, nacechowanym
emocjami.
„Czuję się
jakbym żyła dwa razy bardziej. Wszystko stało się takie
namacalne. I gęste jak rzeźba. Chwile są takie istotne.” - mówi
Claudia. To było także moje doświadczenie, gdy poznałam diagnozę.
„Bosch
mówi, że nie ma innego Nieba poza tym, które sami tworzycie
podczas waszego krótkiego życia. Nie oceniając, a obserwując je,
próbując miąższu owocu, albowiem ostatecznie, wolno wam. Wszystko
można w Ogrodzie Rozkoszy.”
Ogród rozkoszy ziemskich, scenariusz i reżyseria Lech Majewski