sobota, 26 marca 2016

Daremne





"...kiedy serce jest naprawdę otwarte na powszechną komunię, to nic i nikt nie jest wykluczony z tego braterstwa. Dlatego też prawdą jest, że obojętność lub okrucieństwo wobec innych stworzeń tego świata zawsze w jakiś sposób przekłada się na sposób traktowania innych ludzi. Serce jest jedno i ta sama mizeria, która prowadzi do znęcania się nad zwierzętami, niechybnie przejawi się w relacji z innymi osobami. Wszelkie okrucieństwo wobec jakiegokolwiek stworzenia « jest sprzeczne z godnością człowieka ». Nie możemy uważać siebie za osoby naprawdę miłujące, jeśli wykluczamy z naszych zainteresowań jakąś część rzeczywistości: « Pokój, sprawiedliwość i ochrona stworzenia to trzy kwestie ściśle ze sobą związane, których nie można od siebie oddzielać w taki sposób, by były traktowane indywidualnie, gdyż mogłoby to grozić ponownym popadaniem w redukcjonizm ». Wszystko jest ze sobą powiązane i my, wszyscy ludzie, jesteśmy zjednoczeni jako bracia i siostry we wspaniałej pielgrzymce, połączeni miłością, którą Bóg obdarza każde ze swoich stworzeń, a która łączy nas z bratem Słońcem, Księżycem, siostrą rzeką i matką Ziemią."

Codziennie oglądam obrazy przemocy, cierpienia zadawanego istotom słabszym, ludziom i zwierzętom, przez ludzi. 
Codziennie myślę, że Jego cierpienie i śmierć były daremne.






Franciszek, Pochwalony bądź
Jerzy Nowosielski, Mandylion 

środa, 23 marca 2016

Przechodząc przez strumień

"Przejście przez strumień" powoli zmierza ku końcowi, ale zakończenia tu nie opublikuję. Dlaczego? Z tego samego powodu, z jakiego pomijam obszerne fragmenty. Ta opowieść istnieje, jest zapisana, choć nie zamknięta, ale nie tu jest jej miejsce.

Jest jeszcze jeden powód. Pisząc "Przejście..." przed dziesięciu (a może więcej?) laty byłam świadoma, że Liwia pozostaje zagadką. Dla Tomasza, ale także dla mnie i czytelników. Nie chciałam tej zagadki rozwiązywać, czułam, że odpowiedź musi dojrzeć do zapisania. 
Kim jest Liwia? Niewinną czarodziejką? Księżniczką w wieży błagającą "Rycerzu, uratuj mnie"? Kobietą fatalną, okrutną Kirke? Kapryśną gąską? Zarozumiałą manipulatorką? Zranioną dziewczyną? Co zdarzyło się w jej życiu, że tak skrupulatnie je chroni przed obcymi, a nawet przyjaciółmi? 

Teraz piszę. Szukam odpowiedzi, a raczej czekam, a ona pojawia się sama. Lubię ten stan, tę gotowość, otwarcie na opowieść, która już gdzieś istnieje. Dowiadywanie się, co by się napisało, gdyby się pisało...

 


Buduję opowieść jak gawrony za moim oknem budują gniazda. Ciesząc się każdą chwilą.

poniedziałek, 21 marca 2016

Przejście przez strumień (30)

Nie było rozprawy pojednawczej. Wszystko załatwiono szybko i sprawnie. Pani sędzia przyglądała się nam z mieszaniną zdziwienia i pobłażliwości. Przez moment miałem wrażenie, że nie wierzy w nasze oświadczenia o całkowitym rozkładzie pożycia. Fakty świadczyły jednak za nami: brak dzieci, osobne mieszkania. Po wyjściu z sądu zaproponowałem Wierze obiad, na co się chętnie zgodziła (...)
- Wiesz coś o Liwii? - zapytała nagle.
Zamurowało mnie. Nie sądziłem, że do tego wróci. Pokręciłem głową.
- Prawdopodobnie jest w Londynie - powiedziała.
Patrzyłem na nią czekając.
- Nie wiem nic więcej. Może Ewa... Były dość blisko.
- Chyba nie. Ewa wtedy nic nie wiedziała.
- Może jednak Liwia napisała do niej później? Nie porzuca się ludzi w taki sposób.
Nie porzuca się? Co ty wiesz, Wiero, o porzucaniu? (...)  Jesteś taka solidna i szlachetna. Założę się, że trzymasz w sejfie spisany testament, żeby zaoszczędzić kłopotów bliźnim. Nie zasłużyłem na ciebie, nigdy nie byłem dla ciebie wystarczająco dobry, że też dopiero teraz to do mnie dociera, pomyślałem z sarkazmem.
Wiera siedziała przyglądając mi się uważnie. A potem powiedziała, że na nią czas, żebym jej nie odprowadzał, bo - tu spojrzała na zegarek - ktoś po nią ma przyjechać. Teraz zdałem sobie sprawę, że to ona wybrała ten lokal, przewidziała, że ją zaproszę; poczułem się jak pajac na sznurku. Po jej wyjściu długo siedziałem bez ruchu przy stole. Nie myślałem: myśli przepływały przeze mnie bezładnie, chaotycznie, kłębiły się niezrozumiałe emocje. Poczułem, że mam ochotę się napić, upić, urżnąć jak świnia. Nie, nie pójdę na wódkę, napiję się w domu, do lustra. To nie jest kwestia instynktu samozachowawczego: po prostu nie jestem zwierzęciem stadnym. Wolę się zaszyć w swojej norze.

Już kiedyś tak było. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy z dwiema butelkami wódki przekroczyłem próg mieszkania. Wtedy to była bezsilna wściekłość i rozpacz, a teraz? Bezsilność i rozpacz, znów. Myślałem, że to ja decyduję o swoim życiu, że to ja wybieram. Zawsze zdawało mi się, że jeśli będę solidnie pracował, starał się, jeśli będę uprzejmy dla ludzi i dobry dla zwierząt... Do kurwy nędzy, przepraszam mamusiu, nie pozwalałaś mi używać brzydkich słów, ale dlaczego zafundowałaś mi takie cholerne pranie mózgu na dzień dobry, wszedłem w życie jak pierwszy naiwny i popatrz teraz, mam trzydzieści pięć lat, jestem rozwodnikiem, nikomu niepotrzebnym doktorem historii... Miałem być uczonym, pisarzem... Miałem być piękny, bogaty i szczęśliwy, jeszcze parę lat temu to wszystko było możliwe, co się stało? Czy to ja decyduję o swoim życiu? Tak głupio wybieram? Widzę wokół wspinające się w górę, zadowolone z siebie miernoty, nie zazdroszczę im, tylko zastanawiam się, czego mi zabrakło, żeby czuć się choć w części tak dobrze? Za czym pognałem, gdzie się zgubiłem? Kto pociąga za te cholerne sznurki? (...)
Chętnie jednak przyznałbym się do jakiejś wspólnoty. Podczepiłbym się do grupy, do jakiegoś zbioru ludzi, w miarę określonego. Na przykład: faceci wchodzący w smugę cienia i świadomi tego. Nostalgicznie analizujący własną przeszłość i niepoddający się potwornej refleksji, że już na wszystko za późno. Opowiadający sobie i innym własne życie według tego samego rozpaczliwego wzoru. Powracający nieustannie do inicjacyjnych doświadczeń, jakby na nich i na ich ciągłym powtarzaniu kończył się świat. Jakby już niczemu innemu nie byli w stanie nadać znaczenia.
Czy ten schemat: pierwszy papieros, pierwsza masturbacja, pierwsza wódka, pierwsza dziewczyna, a po nich następne wódki i następne dziewczyny... czy ten schemat daje się zastosować także do mojego życia? Chyba głównie wódka, a i to nie do końca, bo w przeciwieństwie do moich kolegów jakoś nie dostrzegam ani heroicznej, ani romantycznej strony pijaństwa, lecz jedynie raczej smutną i obrzydliwą czasem konieczność. Ta ich pijacka duma: aleśmy, kurwa, dali! Licytacje, kto najwięcej wypił, kto padł. Wolę pić do lustra.
Nalałem wody do czajnika, butelki umieściłem w zamrażalniku. Zrobiłem sobie kanapki z żółtym serem, zaparzyłem zieloną herbatę. Nie ma to jak wiek średni. Nakryłem do stołu w pokoju, zaniosłem tam to wszystko, wyciągnąłem z pawlacza pudełko po butach oklejone taśmą. Nie zaglądałem do niego od lat. Nikt o nim nie wiedział, nikt nie miał prawa do niego zajrzeć.
Piłem powoli i systematycznie, zagryzając kanapkami, popijając herbatą i skrupulatnie oglądając zawarte w pudełku eksponaty. Prywatne muzeum Tomasza.
Kilka pożółkłych kartek, zapisanych na maszynie. Dwie fotografie. Bilety do kina. Dwie pocztówki.
Czytałem to, co napisała. Czytałem i zastanawiałem się, jak to możliwe, że wtedy nic nie rozumiałem.

oni się kochają
a to znaczy tyle
co błysk zapałki
w konturach ich twarzy

oni się kochają
słony pot ich skóry
nawet najbardziej złączonych
rozdziela

wędrujący po dziwnych dalekich krainach
spotykają się w krótkim momencie rozkoszy
samotni w swojej żądzy
i w swym nasyceniu

oni się kochają
dwie proste równoległe przeznaczone sobie

Rozmawiałem z nią, jak wtedy. Jej twarz pochylona nad szklanką herbaty. Jej profil na tle okna. Gest, jakim odrzucała włosy do tyłu.
Więc jak się żyje, pytała, i nie rani stóp o okruchy tego, co zostało po czułości i okrucieństwie? Nie wiem, Liwio, nigdy tego nie wiedziałem. Jak żyć nie opłakując śmierci każdej chwili, nie umierając z każdą umarłą miłością?
Przypomniałem sobie jej stopy, bezbronne stopy na brzegu fotela. Wtedy. Patrzyłem na nie z czułością, zazdroszcząc tamtemu, któremu pozwalała je całować. Byle przybłęda miał więcej praw niż ja.
Odwracałem kartki.

nie bój się
wszystko w życiu jest zwyczajne
nie bój się
wszystko to czego nie znasz
kiedyś dotyczyć musi także ciebie
nie bój się
każde zło można oswoić
każdy strach
nie bój się
jutro będzie jeszcze gorzej

Wiem.
Wszyscy pisaliśmy takie wiersze, ale teraz z tych kartek patrzyła na mnie jej twarz, jej uważne oczy. Pochylała się lekko i patrzyła, w napięciu, z nadzieją, z oczekiwaniem. Ze smutkiem. Było w tej twarzy nieme pytanie, zdawało mi się teraz, że było w niej zawsze, tylko ja nie zdawałem sobie z tego sprawy.

nie płacz
wiem że się boisz
i tak nikt nie usłyszy
twojego cichego krzyku

boli cię głowa
od nadmiaru obcych słów
nie martw się
straszne jest tylko to czego nie znamy

chcesz odejść
pomyśl
te drzwi otwierają się tylko w jedną stronę

Drżenie jej ramion, pochylona głowa i kosmyk, spadający na szyję. Kosteczki kręgosłupa tuż nad zapięciem sukienki, to miejsce wzbudzające czułość: pragnę cię dotknąć, dotknąć twojej szyi tuż nad karkiem, przyciągnąć cię do siebie tym opiekuńczym i władczym gestem; nie płacz albo i płacz, jestem przy tobie, już nikt cię nie skrzywdzi, jestem twoim rycerzem, nigdy cię nie opuszczę.
Przecież skoczyłbym do rzeki, gdyby tonęła, bez wahania.
Dlaczego więc cię opuściłem?

piszę list do was na maszynie do pisania
są zdania które maszynie nie przejdą przez gardło

Siedziałem przy stole i płakałem. Jeszcze pamiętam, jak się to robi. Trzeba sobie przypomnieć wczesne dzieciństwo, najsmutniejszą, najbardziej bolesną chwilę. I zapomnieć, że duzi faceci nie płaczą (...)
Byłem jak inni: widziałem dołeczki w policzkach, jasne włosy, zmysłowe, silne ciało, słyszałem jej śmiech i złośliwe uwagi, ale nie widziałem jej. Nie wiedziałem, czego potrzebuje. Nie wierzyłem, że mogę jej to dać. Dostrzegałem, że cierpi, ale ciągle byłem przekonany, że to szybko mija, skoro potrafiła żartować, zanim obeschły jej łzy. To ja cierpiałem, tak mi się zdawało, to moje nieodwzajemnione uczucie było męką. Nieodwzajemnione? Nie dosięgnie mnie nikt, napisała wtedy. Nigdy nie rozumiałem jej dumy, choć była tak podobna do mojej.

© 2014 Alina L
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione. 
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
 

niedziela, 20 marca 2016

Przejście przez strumień (29)

Minęły wakacje. Pies przywitał mnie z taka radością i niedowierzaniem, jakby już dawno utracił nadzieję na mój powrót. Chodził za mną przez cały dzień - na wsi nie było to zbyt uciążliwe - co jakiś czas trącał nosem albo łapą, domagając się pieszczot, lub kładł się z pyskiem na łapach i patrzył wzrokiem wyrażającym całkowite, bezkrytyczne uwielbienie. Moja próżność powinna zostać zaspokojona, ale życie nie jest takie proste. Po emocjach wakacji, po tym kalejdoskopie wrażeń, obrazów, doznań ogarnęła mnie trudna do zrozumienia apatia. Któregoś dnia obudziłem się z poczuciem całkowitego rozbicia. Snułem się po chałupie bez celu, brałem do ręki jakieś przedmioty po to tylko, by je za chwilę odłożyć, włączyłem radio i zaraz je wyłączyłem, zirytowany kretyńskim tekstem piosenki. Sięgnąłem po książkę, którą matka zostawiła na stole; był to tomik Mickiewicza. Machinalnie otworzyłem. Wiek męski, wiek klęski. Odrzuciłem książkę jak oparzony.
Za późno. Przyczepił się do mnie jak refren.
Jako młodociany, pilny uczeń o zacięciu humanistycznym, buntowałem się przeciwko temu wierszowi. O ile urzekała mnie niepokojąca, zatrzymana w ruchu wizja z wiersza Nad wodą wielką i czystą, to Polały się łzy mimo swej złudnej prostoty były dla mnie tekstem niezrozumiałym. Jak to: wiek klęski? Przecież... tu brakowało mi argumentów, ale to nie gasiło mojego żarliwego sprzeciwu. Może nieznajomość biografii autora, pewnych niuansów, o których nie mówiono w szkole, by nie kalać pamięci wieszcza, miała tu jakieś znaczenie. Ale chyba raczej już wtedy przeczuwałem, że to nie jest zwykłe podsumowanie jednostkowej biografii, że ten tekst w swojej zdumiewającej, skondensowanej genialności mówi: tak właśnie jest i ciebie też to czeka. Mój sprzeciw był reakcją młodzieńca na widok starca, który ma jego rysy. Ten sprzeciw dyktowała mi wiara we własną nieśmiertelność, nieuleczalna choroba młodości. 

 
Zadzwoniła Wiera. Umówiła się ze mną w kawiarni. Weszła elegancka, pachnąca. Uśmiechnięta. Pomyślałem, że moja żona się zmienia. Teraz, wchodząc w wiek średni, zyskawszy pewność siebie wynikającą z sukcesu zawodowego i rutyny, staje się atrakcyjną kobietą, straciła tę sztywność i nadmierny dystans, które czasem bywały męczące.
Postawiła teczkę na krześle obok i rozejrzała się w poszukiwaniu kelnera. Już tu był. Zadysponowała kawę ze śmietanką.
- Co u ciebie? - zapytała.
- Normalnie. Bez zmian - stwierdziłem bez entuzjazmu.
- Myślę, że możemy się rozwieść.
Spojrzałem na nią zdziwiony.
- Dlaczego?
- Mnie to nie jest szczególnie potrzebne, ale sądzę, że tobie tak.
Nadal nic nie rozumiałem. Spojrzała mi w oczy. Była spokojna i poważna.
- Tomku, wiem, że musisz ją odnaleźć.
- Kogo? - zdziwiłem się.
- Liwię - powiedziała niemal bezgłośnie.
Patrzyłem na nią nierozumiejącym wzrokiem i zadawałem sobie pytanie, o czym ona mówi i dlaczego. Kelner przyniósł jej kawę.
- Tomku - powiedziała cicho Wiera. - Nie marnuj tak życia. Nie warto. Sądziłam, że w końcu zapomnisz i będziemy razem, ale teraz wiem, że to niemożliwe. Chcę, żebyś był wolny.
- Wiedziałaś? - ciągle nie mogłem uwierzyć.
- Od początku.
- Więc dlaczego...
- Kochałam cię. Nie rozumiesz?
- I o jej wyjeździe?
- Tak. Chyba tylko ja – zawahała się. - Spotkałam ją, jak odbierała paszport. Nic nie powiedziała, ale od czego są koledzy z roku? Robert zajrzał w papiery i już wiedziałam: dostała zaproszenie z Anglii.
- Wiedziałaś... ukryłaś to przede mną!
- Chciałeś wtedy umrzeć. Miałam cię dobić?
Spojrzałem na moją żonę i zdałem sobie sprawę, że od lat jestem z kobietą, której nie znam. Jej wielkoduszność mnie rani. Nagle w innym świetle zobaczyłem jej „ultimatum”. Liczyła się z tym, że odejdę. Że posłucham swoich uczuć. Chciała mi to umożliwić. Chciała, żebym sam wybrał... Gniew i upokorzenie, które mnie dławiły na myśl o tamtym, ustępują. Jak mogłem tego nie widzieć?
- Wiero, jak mogłem tego nie widzieć? Jesteś...
- Nic nie mów - przykryła moją dłoń swoją dłonią i delikatnie przytrzymała. - Wystąpię o rozwód, załatwimy to od ręki, dobrze?
Kiwnąłem głową, nic nie mówiąc. Ona wstała, ja się podniosłem, podała mi rękę i odeszła pewnym krokiem, wyprostowana, nie oglądając się, w tym swoim mundurku kobiety sukcesu, nienagannie skrojonym ciemnoszarym kostiumie, zostawiając za sobą smugę zapachu. Zawsze używała drogich perfum. Nawet nie znałem ich nazwy. Przez moment miałem ochotę wybiec za nią, powiedzieć: zostań, porozmawiajmy, spróbujmy jeszcze raz, nie wiedziałem, że jesteś taka, wcale cię nie znałem. Nie zrobiłem tego. Powiedziałaby: odpuść sobie, nie chciałeś mnie wcale poznać, a poza tym to i tak się nie uda, wiesz, że cię lubię i będzie tak zawsze. Nie psujmy tego, dobrze?
Więc wiedziała. Obie wiedziały. Tylko ja byłem idiotą. 

© 2014 Alina L
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione. 
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
 
 

Tu się urodził Guillaume

W Falaise jesteśmy przejazdem w lutowe niedzielne popołudnie. Miasteczko ciche i puste. Po pochmurnym dniu na chwilę wychodzi słońce.



Kościół świętej Trójcy to jedna z kilku świątyń o poczatkach romańskich. Budowle były wielokrotnie niszczone i przebudowywane. Miasto bardzo ucierpiało także w czasie bitwy o Normandię i przez wiele dziesięcioleci leczyło rany.


A tu nasz bohater - Guillame dit Le Batard, William the Conqueror.


Zamek z XII wieku powstał na miejscu wcześniejszego. To tu Robert, wówczas pretendent do tytułu książęcego (następcą ojca był jego brat Ryszard III) ujrzał pewnego dnia Arlettę, córkę garbarza. Przyszłą matkę króla Anglii.


Zamek to trzy donżony: grand donjon, kwadratowy, zbudowany w 1126 roku, petit donjon na planie prostokąta z drugiej połowy XI wieku oraz trzynastowieczny na planie koła, zwany tour Talbot.



Na piętrze mieszczą się apartamenty książęce i wielka sala.
















Gdy tam byliśmy w 2010 roku, trwał remont.



















piątek, 18 marca 2016

Przejście przez strumień (28)

Wyruszyłem znów na północ, zdając się na los. Morze, jak zawsze, zahipnotyzowało mnie. Patrzyłem na fale, na ich zmieniającą się barwę, na ludzi idących po plaży. Rozlegle połacie piasku były puste, tu i ówdzie ktoś opalał się lub brodził w wodzie, wszyscy inni pojechali na Riwierę, by tam w tłoku i ścisku prażyć się w czterdziestostopniowym żarze. Pomyślałem o naszych zatłoczonych bałtyckich plażach. Tutaj pola namiotowe świecą pustką nawet w sezonie, za parę franków rozbijam namiot i idę w świat, włóczę się po bunkrach, fotografuję umocnienia albo siedzę na plaży obserwując owczarka, który z radosnym szczekaniem usiłuje coś wykopać z piasku.
Patrzę na morze. Nie muszę nawet wysilać wyobraźni, by tam być. Nie tam: tutaj.

Szóstego czerwca rankiem, tamtego roku.
Jest pochmurno, pada drobny deszcz. Sztorm minął, ale pogoda może się wkrótce załamać. Morze aż po horyzont pokrywają okręty, barki, łodzie desantowe. Jeszcze nie zaczął się przypływ i na przybrzeżnych wodach widać słupy minowe, a bliżej przeszkody i zapory, czeskie jeże i belgijskie wrota. Plaża jest zaminowana.
Na wzniesieniu, ponad plażą rozmieszczono stanowiska karabinów maszynowych i schrony baterii. Nie zostały zniszczone, nawet uszkodzone, bo piloci Liberatorów podczas przygotowawczego bombardowania nie zeszli poniżej pułapu chmur i zrzucili bomby, gdzie popadło.
Pancerniki, krążowniki i niszczyciele prowadzą ostrzał artyleryjski. Morze jest wzburzone i wciąż panuje mgła, co uniemożliwia prowadzenie celnego ognia z barek desantowych. Silny wiatr i wysokie fale sprawiają, że podczas opuszczania barek transportowych czołgi - amfibie toną.
Potem saperzy. Połowa z nich zginie, zanim dotrą na ląd. Zdziesiątkowana ekipa usiłuje likwidować przeszkody przeciwczołgowe na plaży. Muszą się spieszyć, lada chwila zacznie się przypływ.
Na koniec szturmowe łodzie desantowe: zziębnięci, przemoczeni, cierpiący od wielu godzin na chorobę morską żołnierze, każdy z ekwipunkiem ważącym trzydzieści kilogramów. Co czują oprócz śmiertelnego przerażenia? A potem, gdy barka tonie, a inne nawet nie zatrzymują się, by ich ratować, bo taki jest rozkaz? Kiedy udaje im się dobrnąć do plaży i widzą rzeź, która się tam odbywa, czy nie pragną wrócić w morze, ukryć się w nim...
Nie nadaję się na żołnierza. Dawno, dawno temu wojna była przygodą. Dwudziestowieczna wojna jest rzezią, niczym więcej. Totalnym piekłem. Być żołnierzem na froncie: paniczny lęk lub chore podniecenie walką na przemian z godzinami nudy.
Nie mogę tu być. Odchodzę z tej plaży, wyłączam wyobraźnię. Nie chcę wiedzieć, jak to było i dlaczego tak, a nie inaczej.
Imponująca operacja, wymagająca długotrwałych przygotowań: tak, to naprawdę robi wrażenie. W dodatku udało im się całkowicie zaskoczyć Niemców. Tak, to była konieczność. Wiem. I jeśli pytam o sens, to nie o sens tej bitwy.
Kiedyś pokłóciłem się z Liwią, już nie pamiętam, o co. Powiedziała: ja widzę ludzi, a ty ich sztandary. Zaczynam rozumieć, co miała na myśli.
Już nie zapytam, kto ma rację.
Coraz częściej zadaję pytania, na które nie znajduję odpowiedzi. Może po prostu nie ma odpowiedzi? Tylko pytania. 
 
W miasteczku siadam przy kawiarnianym stoliku. Kawa, jak wszędzie tutaj, jest mocna i aromatyczna. Piękne dziewczyny idą chodnikiem; są tak świadome swojej atrakcyjności, że natychmiast przestają mi się podobać. Mówią coś głośno, nie rozumiem tego. To dobrze: nie chcę rozumieć. Chcę być tu obcy. Może to oznacza: bardziej wrażliwy. Na urodę świata, lecz i na zranienie. Nie mam praw, jestem tylko przechodniem. Chroni mnie moja bezbronność, obcość.
Podróżowanie po obcych krajach ma w sobie coś z dzieciństwa. Świat dany jest nam we fragmencie, niepełny. Nie rozumiemy go do końca, nie czytamy niuansów, podtekstów, ukrytych znaczeń. Patrzymy przez półprzejrzystą zasłonę: nieznajomość lub niewystarczająca znajomość języka sprawia, że umykają nam sensy, czasem budząc zaciekawienie lub śmiech. Gra skojarzeń: Francuzi nie rozumieli mojego rozbawienia, gdy widziałem napis Hotel de Police, albo - jeszcze lepiej - Hotel-Dieu!
W podróży jestem dzieckiem: wszystko jest nowe, wszystko jest inne. Urzekająca dziwność świata. Tajemnicze rytuały, które przy bliższym poznaniu okazują się zwyczajne. Czasem chciałbym, by ktoś mnie poprowadził. Nie jestem zbyt pewny siebie. Ale eksplorowanie rzeczywistości na własną rękę wciąga.
Z dala od nużących obowiązków, uwikłań, przykrej świadomości, że to już chyba wszystko... Ucieczka w krainę wakacji, nieodpowiedzialności. Jak we wczesnym dzieciństwie wyprawy za płot, gdzie trawa była zieleńsza, a owoce słodsze. Jak wyjazdy na wieś, gdzie wszystko było inne. Jest inne. Dopóki tam nie zamieszkamy (...)
I znów łapię się na tym. Moja wyobraźnia lokuje mnie raczej wśród obleganych niż oblegających. Ta uporczywa - pozbawiona rozsądku? - determinacja. Skąd my to znamy? Przywołuję się do porządku. A może - wbrew temu, czego uczyłem się w młodości, co mówiły mi książki i tradycja, w co chciałem zawsze wierzyć - może to nie była nasza wojna? Już nie nasza: kiedy zaczynało się lądowanie w Normandii, nasze losy były rozstrzygnięte.
Może to nigdy nie była nasza wojna, bo jeszcze zanim się zaczęła, zostaliśmy zdradzeni. Po to, by wielcy mogli podzielić między siebie łupy. 
 
Mieli stary samochód campingowy. Tak jak ja oglądali schron, wchodzili do środka, choć woń nie była zbyt zachęcająca, jako że plażowicze używali go w wiadomych celach. Wyglądali na moich rówieśników, może trochę młodszych. Wyższy, o rudawoblond włosach i jasnych oczach, dobrze zbudowany - i jego kolega, drobny, szczupły, ciemnowłosy, na oko Francuz. Zaczęliśmy rozmawiać, przysiedliśmy na murku. Zbliżał się wieczór, wiatr stawał się chłodniejszy.
- Gdzie się zatrzymałeś? - spytał Damien, Francuz.
- Na polu namiotowym, jakieś cztery kilometry stąd.
- Masz samochód? - rozejrzał się.
- Nie - zaśmiałem się. - Podróżuję autostopem.
Spojrzeli na mnie jak na Marsjanina. Henry - jak już wiedziałem, był Anglikiem - zaproponował nieśmiało:
- Podwieziemy cię. Może się tam zatrzymamy? - spojrzał na kolegę.
Ten kiwnął głową. Przyglądał mi się nadal z niedowierzaniem.
- Autostopem?
- Na nic innego nie mogę sobie pozwolić. Mam ograniczone środki. - I dodałem: - Jestem z Polski - jakby to miało coś wyjaśnić.
Ku mojemu zaskoczeniu, wyjaśniło. Henry kiwnął głową.
- Rozumiem - powiedział. - Moja żona jest Polką.
Wieczór spędziliśmy nad wielkim garnkiem omułków, które Damien przyrządził z ziołami prowansalskimi i białym winem.
- Świetne są z porami i pieprzem, ale wtedy stanowią naprawdę silny afrodyzjak, sam rozumiesz... - rozejrzał się z wyraźnym żalem po pustawym kempingu.
Okazało się, że spotkałem kolegów po fachu. Pytali o fortyfikacje w Polsce. Co jest do obejrzenia? Czy zająłbym się organizacją wyjazdu dla kilku osób?
Jakie to proste, myślałem. Wystarczy chcieć.
Rano Damien wskoczył na rower, który wozili przytwierdzony z tyłu samochodu, by pojechać do boulangerie po croissanty i bagietki. Wrócił podenerwowany.
- Muszę wracać do Rennes. Nelly nie najlepiej się czuje, może urodzić przed czasem.
Zabrali się do pakowania. Pospiesznie zjedliśmy croissanty i wypiliśmy kawę.
- Thomas - zwrócił się do mnie Henry - jeśli masz ochotę, możesz jechać dalej ze mną. Fajnie byłoby mieć towarzystwo - i widząc moje wahanie, dodał: - Jak ci się znudzi, to się rozstaniemy. Nie martw się o koszty, ja też muszę być oszczędny. Drugie dziecko w drodze - oświadczył z dumą.
I tak ruszyliśmy na włóczęgę. Nie zobaczyłbym tych miejsc, skazany wyłącznie na uczynnych kierowców ciężarówek: wąskie drogi wśród żywopłotów, pastwiska otoczone drzewami, pod którymi, jak na obrazach Holendrów, odpoczywały stada krów. Ścieżki prowadzące na bagna. Na wzgórzu maleńki kamienny kościółek, z cmentarzykiem i widokiem na morze.
Tego dnia dotarliśmy w miejsce, gdzie kończy się droga: parę domów, knajpka i pole namiotowe. Był odpływ, na mokrym piasku widać było ślady stóp i psich łap, a w dali dwaj ludzie zbierali coś, pewnie mięczaki. Towarzyszyły im mewy, od czasu do czasu podnosząc wrzask.
Rano słońce i znów jazda przed siebie: nieoczekiwanie na rozstaju dróg tablica, mały parking. Wejście do ptasiego rezerwatu. Wzięliśmy lornetki i butelki z wodą.
Co kilkaset metrów budka obserwacyjna ukryta w gęstwinie krzewów. Ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że na terenie rezerwatu znajduje się gospodarstwo, a krowy wypasane są na podmokłych łąkach. Na drzewach w dali przysiadło stado białych czapli, żurawie brodziły w strumieniu. Zwrócił naszą uwagę jakiś ruch: to szczur piżmowy wskoczył do wody i popłynął przed siebie.
Poszliśmy dalej. Wydmy porastała szorstka, seledynowa trawa. Platynowozłoty piasek na plaży. Kolor morza był uwodzicielski, nieopisany. Stałem tam, w strumieniu wiatru, i nie mogłem wykrztusić słowa. Nagle poczułem, że to za wiele dla mnie samego, że takie widoki trzeba z kimś dzielić. Wiedziałem z kim, i nie był to Henry (...)
Kiedy teraz przypominam sobie te dni, uświadamiam sobie, że najsilniejszym uczuciem, które mi wtedy towarzyszyło, był zachwyt połączony z dotkliwym bólem, że nie mam z kim go dzielić. Myślę, że Henry czuł się podobnie. Codziennie dzwonił do domu, a wieczorami sprawiał wrażenie nieobecnego.

- Widzę, że często tu przyjeżdżasz - powiedziałem do Henry’ego. - Dlaczego Normandia?
- W końcu przez pewien czas należała do Anglii - zaśmiał się.
- Paradoksalnie, tak.
- Wiesz - powiedział Henry - że wielu angielskich historyków nie lubi Normanów? Nie mogą im darować Hastings i tego, co było potem. Kwestionują zasługi Wilhelma, i to, że na dobrą sprawę uchronił Anglię przed rozpadem. Przed Hastings doszło w Anglii do drastycznej erozji władzy, angielska klasa rządząca przestała się liczyć, zresztą na własne życzenie. Nie zdobyli się ani na skuteczny sprzeciw, ani na współdziałanie z Wilhelmem, więc ten po kilku latach całkowicie pozbawił ich znaczenia, a elitę polityczną sprowadził z Normandii. Zresztą była to niewielka grupa, parę tysięcy ludzi wobec miliona Anglików. Normanowie nie traktowali wyspy, jakby była kolonią, poza tym wcale się nie chcieli tam przenosić, woleli wrócić do domu.
- Może ze względu na klimat. Nie słyszałem o dobrych angielskich winach - zażartowałem.
- Niestety - zgodził się z żalem. - Ale serio: niektórzy historycy kwestionują przewagę cywilizacyjną Normanów. Co ciekawe, przemilczanie albo przeinaczanie faktów zaczęło się już w tamtych czasach.
- Trudno się dziwić, biorąc pod uwagę kierunek ekspansji. Wy, wyspiarze, nie lubicie rzeczy importowanych z kontynentu, prawda? - zaśmiałem się. - Nawet jeśli są lepsze niż wasze wynalazki, trudno wam to przyznać.
Henry roześmiał się głośno.
- To prawda. Ja jednak nie mam za złe Wilhelmowi, że się przeprawił przez kanał. Od chwili, kiedy został koronowany, zaczął postrzegać sytuację z angielskiej perspektywy i cokolwiek czynił, miał na względzie dobro państwa. Czy wiesz, że jako król Anglii odmówił złożenia hołdu lennego papiestwu? Nie słyszałem, aby moi poprzednicy składali go kiedykolwiek twoim poprzednikom, napisał do papieża. Uważam, że był najlepszym królem w dziejach Anglii, choć niektórzy z moich kolegów zlinczowaliby mnie za takie poglądy. A poza tym noszę nazwisko Montgomery. Lubię myśleć, że któryś z jego rycerzy był moim przodkiem. Może dlatego tak mnie tutaj ciągnie?
Spojrzałem na jego wysoką, barczystą sylwetkę, płową czuprynę i mocny zarys szczęki.
- Nie zdziwiłbym się - powiedziałem. 

Pojechaliśmy dalej. Wybieraliśmy boczne drogi, kierując się małymi znaczkami na mapie: punkt widokowy, opactwo, mokradła, saliny. Przed nami rozciągały się rozległe, płaskie, słone łąki porośnięte srebrzystozieloną trawą; pasły się na nich nieliczne owce. To pustkowie i wyblakły błękit nieba nad nim miały w sobie jakąś stłumioną dzikość. Uderzające, pierwotne piękno pustyni z jej ubóstwem kolorów, wiatrem i powietrzem wibrującym od upału.
Dalej na południe: stanęliśmy na wysokim cyplu. U naszych stóp, poniżej poszarpanych skał rozciągały się połacie ruchomych piasków. Był odpływ i tylko rzeka Selune lśniąc torowała sobie drogę ku morzu. Na horyzoncie, w błękitnoszarej mgiełce upalnego popołudnia, ledwo widoczny w jaskrawym słońcu wznosił się klasztor Mont Saint Michel.
    - Wrócimy tu wieczorem - powiedział Henry. - Nocą jest iluminowany.
To jest zbyt łatwe, zbyt oczywiste. Nie powinno się o tym mówić, to przecież rozpaczliwie banalne. Liwia buntowała się przeciwko takim eksklamacjom: jakie to piękne! Nie godzę się na banalność emocji i wciąż ten sam sposób ich wyrażania. Ale gdyby tam ze mną była, w mroku letniej, gwiaździstej nocy, na cyplu nad morzem, w podmuchach chłodnej bryzy, i patrzyła na ten świetlisty klejnot wynurzający się z morza...
Robię się nieznośnie sentymentalny.
I co z tego?
Dlaczego nie mogę jej tego pokazać?
Wrzosowisk i pól paproci rozciągających się na Cap Frehel.
Twierdzy La Latte, gdy zbliża się wieczór.
Tego, jak o szarej godzinie ostatnie światło dnia pada na rozlewiska: woda lśni, a kępy trawy i skały ciemnieją. To tylko chwila, którą trzeba zapamiętać, nie utrwali tego żaden aparat fotograficzny, jedynie pamięć, ten zawodny sojusznik wrażliwców.
Łodzi cumujących nocą w zatoce.
I małej, otoczonej drzewami kaplicy świętego Nikodema pośród pól Bretanii.
Krzyży pokutnych przy drogach.
Pola menhirów, wśród których pasą się czarne owce.


Te czarne owce tak mnie rozczuliły, że po kolacji nauczyłem Henry’ego słów i pijąc wino
śpiewaliśmy fałszując Gdzieżeś to bywał, czarny baranie? ku uciesze sąsiadów, którzy natychmiast chcieli się dowiedzieć, skąd jesteśmy. Skończyło się popojką a la maniere russe, jako że towarzystwo było międzynarodowe i chętne do zabawy.
Rozstaliśmy się z Henrym w Rennes, następnego dnia po kolacji u Damiena, którego dziecko jeszcze się nie urodziło, a żona nadal była w szpitalu. Damien zaproponował, żebym został jeszcze dzień - dwa i zwiedził miasto.
Wróciłem do domu.

© 2014 Alina L
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione. 
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
 

Po części powtarzam ten tekst.


Polityka, Kościół, architektura...



Kiedy Wilhelm zwany Bastardem, nieślubny syn i jedyny spadkobierca księcia Normandii Roberta Wspaniałego, postanowił poślubić Matyldę, księżniczkę Flandrii, córkę Baldwina V i Adelajdy, królewny francuskiej, wśród jego sąsiadów zawrzało. To małżeństwo oznaczało wzmocnienie pozycji księcia, skądinąd wasala króla Francji, a także umocnienie jego teścia, księcia Flandrii.

Nic dziwnego, że do Watykanu pospieszyły poselstwa, by temu zapobiec. Argumenty polityczne były nie mniej ważne niż finansowe. Wziąwszy pod uwagę, że tamte czasy określane są jako ciemny wiek papiestwa ( kardynał Baronius był mniej litościwy, użył określenia "pornokracja"), trudno się dziwić, że starania króla Henryka I ( to on miał najwięcej do stracenia) odniosły skutek i ogłoszono zakaz zawierania małżeństw do siódmego stopnia pokrewieństwa - bo takimi dalekimi kuzynami byli Wilhelm i Matylda...

Wilhelm ze swej strony nie zaniedbał dyplomacji ( i otworzył kiesę) uzyskując dyspensę i ostatecznie poślubił Matyldę. W podzięce mieli ufundować dwa opactwa. Uczynili to po latach.

Abbaye aux Dames:























Abbaye aux Hommes











Tu się urodził

Więcej o Wilhelmie

Książka Paula Zumthora, rzecz wybitna



czwartek, 17 marca 2016

Przejście przez strumień (27)

Nadeszło kolejne lato. Drugie lato bez babki. Nie chciałem jechać na wieś, tym razem nie. Potrzeba zmiany nie dawała mi spokoju. Wtedy, jak na życzenie, odezwał się z Francji kolega ze studiów, już prawie tam zadomowiony. Ma ekipę remontową, sami Polacy, oczywiście, i czy nie miałbym ochoty zarobić? Bo żaden z nich nie mówi po francusku, a to czasem jednak bywa przydatne.
Trochę się zdziwiłem, nie żyliśmy z Krzyśkiem w wielkiej przyjaźni, ale dlaczego by nie spróbować? Spakowałem plecak, śpiwór, po namyśle dorzuciłem mały, lekki namiot. Skoro już tam jadę, chcę też coś zobaczyć.
Paryż poznałem więc najpierw od strony podwórek, oficyn, kuchennych schodów. Piękne, dziewiętnastowieczne kamienice, z mosiężnymi tabliczkami lekarzy, architektów i prawników przy elektronicznie zamykanej bramie, z parą dozorców Portugalczyków i eleganckimi klatkami schodowymi, miały też drugie oblicze: chambres de bonne na poddaszu, bez łazienki i kuchni, duszne latem i lodowate zimą (któż by zakładał podwójne okna?) Te piękne dzielnice zbudowano równie niechlujnie jak nasze wieżowce z wielkiej płyty, a standard wielu mieszkań był nawet niższy niż znanych mi z Polski (...)
Włóczyłem się po mieście wieczorami, w niedziele zwiedzałem muzea, co bywało torturą. Musiałem poruszać się w bezmyślnym stadzie ludzi, sunących noga za nogą, by obejrzeć Monę Lisę i Wenus z Milo: obejrzeć, sfotografować lub sfilmować i wyjść, bo nic więcej ich nie interesuje. Przyszli tutaj po świadectwo, że byli, widzieli, a jakże. W dalszych salach bywało pusto, a kiedy już nasyciłem oczy, popatrywałem to tu, to tam na śliczne włoskie madonny o słodkich twarzyczkach i delikatnych dłoniach, ocierające się może o kicz, ale komu to przeszkadza? Pulchne bambini, niesforne lub poważne, na ich kolanach. Siadywałem na podokiennych kanapkach i patrzyłem na lśniący w słońcu dziedziniec pełen miłośników Giocondy.
Upalny lipiec dawał się we znaki. Nadmiar wrażeń przyprawiał mnie o ból głowy. Chciałem naraz zobaczyć wszystko i w rezultacie nie widziałem nic. Zmęczenie i poczucie winy przytłaczały mnie, dopóki nie zastanowiłem się nad sobą. Do diabła, czy ja tu jestem za karę? Czy ktoś mnie będzie egzaminował? To urlop, a nie szkoła przetrwania. Odpuściłem sobie. W następną niedzielę pojechałem do Saint Cloud, położyłem się w parku na trawie, z panoramą Paryża przed oczami. Leżałem patrząc w niebo i nie myślałem o niczym. Nagle poczułem, że chcę zobaczyć morze, że to ciasne, kamienne, hałaśliwe miasto z jego klaustrofobiczną atmosferą przytłacza mnie. Czas wyjeżdżać (...)

Nie miałem dokładnego planu. Oczywiście lądowanie aliantów, linie umocnień, muzea związane z tym czasem. Ale Normandia to także Guillaume le Conquerant, Wilhelm Zdobywca.
Byłem w Bayeux, na głównej ulicy właśnie kończył się targ. Nie mogłem się oprzeć, na straganie z serami kupiłem brique de brebis, miękką, pachnącą cegiełkę. Do tego bagietka. Usiadłem na małym skwerze nad wodą, słońce świeciło, krzewy i szum rzeki tłumiły gwar miasta. Ser był cudowny, nie znałem takiego smaku. Jadłem powoli, zdumiony, mając wrażenie, jakby wszystkie moje zmysły znalazły się nagle na języku. Intensywność tego doznania oszołamiała. Ser brał mnie w posiadanie, chciałem, żeby ta rozkosz nie kończyła się nigdy. Co jest, zaśmiałem się sam do siebie, czy to jakieś czary?
Zobaczyłem już Muzeum Bitwy o Normandię, teraz wypadało zanurzyć się głębiej w przeszłość. Nie obiecywałem sobie zbyt wiele - cóż takiego może mieć w sobie pas haftowanego płótna, nawet jeśli piszą o nim we wszystkich podręcznikach historii sztuki?
 Zatkało mnie. Pewnie była to również zasługa autorów ekspozycji, powoli prowadzących widza ku jedynemu eksponatowi. Muzyką, dźwiękiem, obrazem wprawiających go w stan takiej ekscytacji, że wchodząc w końcu do ciemnego tunelu, gdzie w gablocie rozciągnięto siedemdziesiąt metrów płótna, pozostawał w niemym zachwyceniu. Średniowieczny komiks, uwodzący obrazami. Taka właśnie miała być, po to umieszczono ją w nowej katedrze. Ci, co nie umieli czytać, nie musieli; obrazy były nad wyraz sugestywne, a łaciński komentarz do kluczowych scen zwięzły i trafny. 
Wyjazd Harolda z Anglii, z sokołami i psami, uczta przed podróżą.
Przysięga Harolda, którą potem, ku swojej zgubie, miał złamać.
Conan z Bretanii uciekający po linie z oblężonej twierdzy Dinan.
Budowa floty, załadunek: zbroje, broń, wielkie beczki z winem.
Łodzie Normanów płynące do Anglii. W nich ludzie i różnobarwne rumaki.
Bitwa pod Hastings: ranni, zabici, padające konie, ciała odarte ze zbroi.
Wilhelm odsłaniający twarz na polu bitwy i przemawiający do rycerzy, by dodać im ducha, bo pojawiła się pogłoska, że zginął.
Bitwa, którą mógł przegrać. Wygrał ją, na długo zmieniając bieg historii.
   (...)
Jaki on był? Jak wyglądał? Jego portret na tkaninie jest może uproszczony, ale wyraźny: wysoki mężczyzna o masywnej posturze i ciemnych włosach. Jego biografowie mówią, że był małomówny i surowy. Namiętnie polował i ożywiał się przy stole, ale nie znosił pijaństwa. Nie jego odwaga zdumiewa, lecz mądrość: to, jak potrafił zgromadzić wokół siebie właściwych ludzi. Gdy wymagała tego racja stanu, panował nad swoją popędliwością, darował winy. Czy już jako nastoletni pretendent, sierota, w dodatku bastard, wiedział, dokąd chce dojść?
Czytałem opowieść o tym, jak postanowił poślubić Matyldę, księżniczkę Flandrii, której - dorównującej mu dumą - nie po myśli było wychodzić za bastarda. Podobno popędził wówczas konno do Lille, wpadł do pałacu, przewrócił Matyldę i podarł jej sukienkę ostrogami. Musiało jej się spodobać, bo natychmiast się zgodziła.
Nagle Wilhelm stał się mi bliski, choć niekoniecznie ze względu na formę zalotów. Zabawa z dzieciństwa, podróż w czasie. Znalazłem się tam: wśród tych niestrudzonych poszukiwaczy przygód, niespokojnych duchem wędrowców. Gdybym żył w jedenastowiecznej Normandii, byłbym jednym z nich... czy na pewno? Czy mam ich dumę i waleczność? Czy dorównałbym im ambicją - i okrucieństwem? Być Normanem znaczyło być rycerzem, nawet stan duchowny tego nie wykluczał. Więc może byłbym zwykłym bezimiennym kmieciem albo budowniczym okrętów?
 Chciałbym być jednym z nich. Mieć ich optymizm, wiarę w siebie, zaufanie do wodza. Mieć giermka, a także kolczugę, miecz i kopię, i siodło ze strzemionami na długich pasach.
Konie, destrier, hodowane do walki. Na tkaninie przedstawione są dokładniej niż ludzie, barwne, piękne: tu podnoszą kopyta, jakby tańczyły, tam cwałują. Każdy jest inny, różnią się kolorem sierści, grzyw. Były niezbędne na wojnie, a rycerze podczas bitwy potrzebowali ich po kilka. Ze względu na nie potrzebna była tak duża flota, prawdopodobnie siedemset drakkarów: niskich statków w kształcie migdała, zwężających się ku wysokiemu dziobowi i niższej rufie. Na maszcie czworokątny, pasiasty żagiel, w takie same pasy - niebieskie, czerwone, czarne i złote - pomalowane są burty. Tak przedstawia to tkanina, a jak było naprawdę?
Kanał przepłynęło około siedmiu tysięcy ludzi - piechota, łucznicy i rycerze - i zapewne tyleż wierzchowców. Nie tylko Normanowie, także najemnicy. Dla pieniędzy, przygody i sławy wyruszyli z Wilhelmem na podbój Anglii.

Nie ma rady, trzeba pojechać do Caen. Nieurodziwe miasto, alianckie naloty zrobiły swoje (...)
  

Po zamku Wilhelma Zdobywcy pozostało tylko wzgórze i relikty zabudowy; zarys palatium z kaplicą, salą tronową, przebudowanymi wieżami, zachowującymi u podstaw kamienny wątek z czasów Zdobywcy lub jego syna. Zachowały się też dwa wysunięte daleko przedbramia, chatelet, pozwalające nie tylko wydłużyć drogę do serca zamku, śmiertelnie dla intruzów niebezpieczną, pod gradem pocisków, wrzątku i uwłaczających rycerskiemu honorowi obelg, ale i zapewniające wygodny ostrzał flankujący wzdłuż murów twierdzy. 
 Zamek góruje nad miastem. Widać z niego Abbaye aux Dames i Abbaye auxHommes, ufundowane przez Matyldę i Wilhelma jako zadośćuczynienie za ich małżeństwo - dalekich kuzynów, choć wiadomo, że nie ze względu na pokrewieństwo Rzym długo odmawiał zgody na ich związek. Książę Normandii zbyt wiele zyskiwał, biorąc za żonę córkę diuka Flandrii. Jak się zresztą okazało, zyskał znacznie więcej niż polityczny alians: godną siebie partnerkę, przyjaciółkę, matkę dziesięciorga dzieci. 
   
W kościołach Caen cudowny romanizm, parzyste okna z kolumienkami, łagodne łuki, spokój i solidność murów. 



Tkanina z Bayeux
© 2014 Alina L
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione. 
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
 

środa, 16 marca 2016

Przejście przez strumień (26)

Ojciec nie napisał mi wszystkiego. Wiem już o Zofii. Nawet jeśli ona już nie żyje, żyje jej córka. Chcę się z nią spotkać.
Zadzwoniłem do niego. Milczał długo, a potem powiedział, że do mnie napisze. Ale to potrwa i żebym go nie popędzał. Czekałem dwa tygodnie. W końcu list przyszedł.
Synu, pisał ojciec, może wyda ci się to śmieszne, ale dotknąłeś czegoś bardzo ważnego. To było dawno, ale chyba wiesz, jak można kochać, mając 10, 12, 15 lat? A może nie wiesz, więc wyobraź sobie, kim była dla mnie Natalia w tamtym świecie, w tej ponurej rzeczywistości pięciu okupacyjnych lat. Przy niej zapominałem o wszystkim. Była czarodziejką.
Ona mieszka w Mieście, blisko ciebie. Prosi, żebyś ją jak najszybciej odwiedził.

Odwiedziłem ją w jej pięknym mieszkaniu. Nie spodziewałem się, że w prawie sześćdziesięcioletniej kobiecie zobaczę choć cień tego, co zafascynowało mojego tatę w dziewczynce, która pojawiła się w jego życiu na skutek dziejowego kataklizmu. A przecież zobaczyłem to od razu, kiedy z uśmiechem otworzyła mi drzwi i powitała jak kogoś z dawna oczekiwanego i bardzo bliskiego (...)

Natalia jest jego rówieśnicą. Staszek przygląda się nieufnie dziewczynce, która zrywa kwiaty w ogrodzie i od czasu do czasu rzuca mu ukradkowe spojrzenie. Ma długie włosy, jasnobrązowe loki, a na czubku głowy kokardę. Jej sukienka, choć podniszczona, w niczym nie przypomina szaroburych ubiorów wiejskich dziewcząt. To panienka z dworu, myśli Staszek, pewnie będzie zadzierać nosa. Mimo to, mimo tej niechęci, jaką wobec niej czuje, nie odchodzi, lecz patrzy na nią kopiąc kępę pokrzyw. To ona prostuje się i spoglądając z namysłem na swój bukiet podchodzi do chłopca.
- Ty jesteś Staszek? - pyta.
On czuje, że zaschło mu w gardle, a twarz oblał rumieniec. Kiwa głową.
- Ciocia Konstancja prosi, żebyś przyszedł na podwieczorek - mówi Natalia.
Pokonując ogarniającą go chęć ucieczki, Staszek znów kiwa głową.
- Chodź - mówi dziewczynka i bierze go za rękę.
Jej dłoń jest miękka i ciepła, i bardzo delikatna, myśli chłopiec. A ja mam brudne paznokcie.
Ale w kuchni, do której wchodzą razem, jest matka i to ona mówi do Staszka: o, jesteś, umyj ręce. Więc szoruje je szczotką i mydłem, aż są lśniące i czerwone, wyciera płóciennym ręcznikiem i przegląda się w zamglonym lustrze nad umywalnią, poprawiając niesforną grzywkę (...)

Natalia i Staszek idą wśród pól. Zboża dojrzały, wkrótce żniwa. Staszek zrywa chabry i kąkole, podaje je Natalii. Maków nie zrywaj, mówi ona, zaraz umrą. Odgłos, który słyszą, sprawia, że zatrzymują się przerażeni. To dźwięk silników. Natalia wykonuje gwałtowny ruch, jakby chciała rzucić się do ucieczki, ale on przytrzymuje ją mocno. Nie, mówi, zostajemy. Stoją tak na skraju polnej drogi, trzymając się za ręce, a pod lasem już widać tuman kurzu i coraz głośniej słychać silniki zbliżających się maszyn. Natalia mocno zaciska dłoń, wbija paznokcie w rękę Staszka.
Dwa motocykle i odkryty samochód są bliżej, i Staszek widzi, że nie trzeba się bać, jeszcze nie teraz: to dobry Niemiec, wiesz, zdarzają się też dobrzy Niemcy, mówi do niej cicho (..)

 Czasem Natalia sięga po papier i kredki, i mówi: pozostań chwilę bez ruchu. Szkicuje szybko. Staszek niecierpliwi się, chce zobaczyć. Nie, jeszcze nie, mówi ona. A potem: nie udało się... W końcu pozwala mu popatrzeć, ciężko wzdychając. Staszek patrzy z podziwem, tak wyglądam? Narysowała go jako królewicza, rycerza, pazia... Zawsze ubiera postacie na rysunkach w dawne stroje; jeśli rysuje autoportret, patrząc w lustro, to czy w tym lustrze widzi siebie w takiej sukni? Z dekoltem, koronką, haftem? Z diademem we włosach i w naszyjniku z pereł?
- A może żyliśmy w tamtych czasach? - patrząc na rysunek pyta ni to siebie, ni to jego. - Na przykład w czasach króla Artura, a ty byłeś jednym z tej gromady łobuzów i zabijaków, rycerzy Okrągłego Stołu?
- A ty? - pyta Staś.
- Może byłam królową Ginewrą, a może czarodziejką? - zastanawia się Natalia, a w jej miodowych oczach zapalają się psotne iskierki. - Tak, byłam Nimue i rozkochałam w sobie Merlina, aż mi powierzył wszystkie swoje sekrety.
Staszek bierze papier i zaczyna rysować. Ona chce mu zajrzeć przez ramię, lecz jej nie pozwala. Kiedy kończy, kładzie rysunek przed nią. Jest to zamek, wielki zamek o siedmiu wieżach, w jednej z nich otwarte okno i kobieca ręka, powiewająca chusteczką, a na błoniach potykają się dwaj rycerze.

 Nie zapomniałem o Konstancji. Czym zajmowała się w czasie okupacji? Legalna praca w Radzie Głównej Opiekuńczej, a poza tym to wszystko, czego być może nie spodziewałbym się po kobiecie takiej, jaką była mając dwadzieścia lat. Teraz ma lat czterdzieści. Nie boi się? Tego nie wiem. Jest gotowa na wszystko, to wiem na pewno.
Znajduję jej ślady, choć zbyt gorliwie nie szukam. Wiem o dzieciach, ukrywanych w klasztorach. O nocnych wizytach we dworze, po których pustoszała spiżarnia. O tym, że pan Mertens kilkakrotnie ostrzegał ją przed wizytami swoich rodaków.
Tamtych ludzi nie udało się uratować. Wystraszonych, w łachmanach, przyprowadzono na podwórze i zażądano klucza do piwnicy. Mężczyzna, kobieta i dwoje dzieci, sześcio-, ośmioletnich. Przy drzwiach stanął żołnierz. Widać nie zdecydowali jeszcze, co z nimi zrobić.
Natalia i Staszek patrzą na to wszystko przez firankę. Niemiec stoi przy drzwiach piwniczki, bezmyślnie gapiąc się w przestrzeń. Konstancja wychodzi kuchennymi drzwiami, niosąc w rękach tacę. Na niej dzbanek, kubki, chleb.... Dzieci zamarły. 
 Żołnierz patrzy ze zdziwieniem na kobietę. Może przez moment pomyślał, że to dla niego ten poczęstunek, ale chyba jej wyraz twarzy jest dość czytelny, bo aż zesztywniał. Konstancja podchodzi i coś do niego mówi. On zdecydowanie kręci głową. Ona nalega. Widać, że się kłócą, on z coraz mniejszą pewnością siebie.
Potem rozgląda się niespokojnie. Coś mówi do Konstancji, ona stawia wszystko na murku i nalewa mleka z dzbanka do kubków. Niemiec kiwa głową i czujnie się rozglądając, wyjmuje klucz.

Wszędzie są ślady. Wystarczy patrzeć.
Małe miasteczka, tak niesprawiedliwie zdyskredytowane przez pewnego poetę (nie wiem, czy przemawiał przez niego daimonion, czy raczej na wpół przetrawiony alkohol, frustracja i pycha), otóż małe miasteczka Małopolski, Podkarpacia, Lubelszczyzny mają dla mnie jakąś dziwną moc przyciągania. Tak jakby za tym rynkiem z nieefektownym pomnikiem na skwerku, za fasadami chylących się domów, za uliczkami, gdzie na wyszczerbionych chodnikach leniwie polegują rudawe psy, jakby za tym wszystkim kryło się drugie dno, tajemnica... 
Tak właśnie jest: ci, co tu teraz mieszkają, często nie pochodzą stąd. W najlepszym razie to ich rodzice przybyli tu ze wsi, zasiedlając opuszczone przez dawnych właścicieli domy.
Po tamtych zostały ślady na framugach drzwi, coraz mniej czytelne. Widziałem je, nie patrząc. Nie szukając. Po prostu tam były.
Wszystko może być źródłem, tekstem historii. Notatką, pozostawioną przez czas. Wystarczy się zatrzymać. Czytam te miasteczka jak palimpsest. 

Może po to potrzebna mi była historia. Żeby poznawać cudze opowieści i snuć własne. Wertować książki, przeszukiwać archiwa, by potem ci ludzie stawali przede mną i - jak mi się zdawało - przemawiali własnym głosem. A może to był mój głos?
I chyba jeszcze bardziej, choć dopiero teraz zaczynałem to powoli rozumieć, potrzebowałem jej dla siebie. Żeby wędrując po przeszłości dostrzec tę wąską ścieżkę, która prowadzi do mnie - teraz. Odzyskać swoją tożsamość.
Nie, nie mam na myśli identyfikacji z grupą. Nie myślę o wspólnocie, nie tylko. To wielka pokusa, wiem. Jesteśmy silni pod jednym sztandarem. Jednostka zerem...
Moja tożsamość bierze się z tego, że po najdłuższej choćby wędrówce w przeszłość wracam tu. Tu i teraz. Ale dzięki niej wiem o sobie więcej, niż wiedziałem przedtem.
W tym sensie podróż w czasie nie różni się od podróży w przestrzeni.
Chcę dążyć do zrozumienia, ale nie chcę rozumieć, wiedzieć na pewno. Nie chcę wyciągać łatwych i efektownych wniosków, podkreślać narzucających się podobieństw. Nie chcę zaprzestać poszukiwań. Nawet rozumienie mechanizmów nie uprawnia do wygłaszania jedynie słusznych opinii. Żyjemy w tych samych czasach, ale każdy z nas ma swoja własną opowieść. Nigdy nie wiadomo, gdzie i kiedy te opowieści mogą się spotkać i splątać. 


© 2014 Alina L
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione. 
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.