niedziela, 19 lipca 2015

Od świtu do zmierzchu: Zabrze



Byłam tu w lutym:
puste ulice, jakby wszyscy wyjechali. Szarość.



Nie wiedziałam, gdzie jest centrum.
Teraz wiem, że nie ma rynku,
bo obecne miasto powstało wokół przemysłu.
Dawne osadnictwo nie miało charakteru miejskiego,  choć nazwa notowana była już w XII wieku: Sadbre.
W jednej z dzielnic, Rokitnicy, mieszkałam przez jakiś czas jako dziecko. To moje pierwsze świadome wspomnienia.
Teraz zatrzymuję się w hostelu w dzielnicy robotniczych domów:
ulice Jagiellońska i ks. Londzina.





                                                                
Wincenty Pstrowski spogląda z zadumą na gmach Muzeum Górnictwa Węglowego.



















Na południu domy są większe i zamożniejsze.
Rozległe zabudowania szpitala z intrygującą budowlą.
To wieża ciśnieniowo- kominowa.
Bardzo malownicza.
Oglądam ją ze wszystkich - prawie - stron.

Dzień jest piękny, upalny, i Zabrze już nie sprawia wrażenia miasta , z którego wszyscy wyjechali.
Jednak brak tradycyjnego centrum daje się odczuć.
Brak wspólnej przestrzeni.
Ponadstuletnie kino: najpierw Lichtspielhaus, potem Wolność, następnie Roma.
Oglądałam tu wczoraj film, wyświetlany tylko dla mnie.

Budynek poczty trochę pamiętam - przyjeżdżałam tu z mamą w dzieciństwie.
Ulica Dworcowa, choć zamieniona w deptak, ciągle czeka na drugie życie.










Po obiedzie pójdę dalej, doliną Bytomki, która jest niestety smutnym ściekiem, podobnym do lubelskiej Czechówki.
Ta wieża zaintrygowała mnie już poprzednio. Należy do budynku straży pożarnej, najpierw zakładowej (Donnersmarckhutte), potem miejskiej.

Obok niej szereg pięknych budynków mieszkalnych.
Opustoszałych.
To mieszkania dla kadry dyrektorskiej i kierowniczej imperium kopalniano-hutniczego Donnersmarcków.
Dlaczego nikt tu nie mieszka?
Tajemnicze domy w tajemniczych ogrodach milczą.
Czy Zandka doczeka się na swój czas?
W mieście, z którego ludzie wyjechali, ale chyba chcieliby wrócić.
Jeszcze rzut oka.


Ulica Wolności o tej porze pustoszeje.
Nie ma tu wielu kafejek, restauracji,
choć są stoliki pod drzewkami.

 Wracam do siebie.













Miasto w lutym było szare i puste, teraz lśni w słońcu.                                                

Jeszcze tylko kilka zakątków.



Mała panorama.









Teatr.
                                                                                                                      
















Szkoła.







I to już koniec dnia...

sobota, 18 lipca 2015

Wolne delfiny



Na tej fotografii jest mama i dziecko. Delfiny pręgobokie. Sfotografowałam je na Morzu Śródziemnym we wrześniu 2009. Należały do stada, które podążało za naszym małym statkiem. Bawiły się falami, wyskakiwały w górę i zawracały. Nie są tak odważne jak delfiny butlonosy, zachowują dystans. Były piękne.

Na rufie statku było kilka rodzin z upośledzonymi dziećmi. To były duże, może nawet dorosłe dzieci z ciężkimi upośledzeniami: na wózkach, niemówiące. Cieszyły się na widok delfinów. Wolnych i szczęśliwych. Patrzyliśmy na nie z zachwytem.


Ludzie chcą oglądać delfiny w delfinariach. Co czują na widok wytresowanego niewolnika? Ja czułabym wstyd. I gniew.

Ci ludzie twierdzą, że chodzi im o chore dzieci. Na statku wycieczkowym oprócz tych kilku ubogich i steranych życiem rodzin były rodziny z dziećmi: zdrowymi, wesołymi, ładnie ubranymi. Jak myślicie, ile z ich zbliżyło się do tych pierwszych?


Tak, macie rację. NIKT. Ławki wokół nas były puste. Jakby upośledzenie było zaraźliwe.
Ilu z obrońców delfinariów szermujących argumentem "chorych dzieci" naprawdę one obchodzą? 


Czy w Polsce byłoby inaczej niż we Francji? Pracuję czasem z dorosłymi upośledzonymi. 
WIEM. NIE MAM ZŁUDZEŃ.
Nie oszukujcie się, że chodzi o coś więcej niż o kasę i rozrywkę. Kosztem zwierząt. 


Tak pięknych jak tych dwoje.



piątek, 17 lipca 2015

Śladami Nowosielskiego: wejść w obraz


Do krakowskiego Muzeum Narodowego przyszłam dla jednego obrazu.
Villa dei Misteri” Jerzego Nowosielskiego nie dawała mi spokoju od ostatniej wizyty. I oto jest.


Wyłania się swoim ogromie z czerwonej ściany, w niuansach beżu i czerwieni z kroplą granatu.


Siadam przed nią. Spędzam z nią pół godziny, w ciszy - bo mało kto zagląda przecież do galerii polskiej sztuki współczesnej. 

 
Jak brzmiałaby przełożona na muzykę? Jak Arvo Pärt? Jak jego „Alina”

Willa Tajemnic.
                                                                                          
 
 Ile jest w niej kobiet?
Jedna? Osiem? Dziewięć?
Kim są? Kim jest?



Nie mogę do niej wejść, zbliżyć się do Tajemnicy.










Uświadamiam sobie, jak bardzo chciałabym móc to zrobić, gdy wchodzę w labirynt „Bez tytułu”

 

Co zbudował w tym wnętrzu Leon Tarasewicz?


Las?
Labirynt?
Miraż?
Świątynię?
Iluzję?
Pułapkę?
Gabinet luster?


W życia wędrówce, na połowie czasu...”


Jakie pytania tu słyszę?
Czy zbliżam się do tajemnicy?


Tu barwy są słoneczne i radosne, żółcienie, oranże i jasna zieleń.
A jednak jest tu obecny niepokój.

Czy wchodząc w „Villę dei Misteri” byłabym równie daleka od tajemnicy, jak jestem tu?