niedziela, 31 sierpnia 2014

Samotność, miłość, pisanie

Byłam samotnym dzieckiem. Pamiętam długie godziny oczekiwania, czasem do późna, na powrót mamy z terenu. Tygodnie oczekiwania na listy od ojca. Bycie inną niż dzieci z przedszkola, a potem ze szkoły. Wtedy nauczyłam się, że samotność jest szansą. Miałam książki. Nigdy nie byłam już naprawdę sama i w chwilach, gdy waliło się wszystko, w literaturze odnajdowałam ocalenie.

A potem zrozumiałam, że czasem wystarczy wyciągnąć rękę. I że są bardziej ode mnie samotni - ci, co nigdy nie polubili siebie samych. Co desperacko przywiązują się do ludzi i rzeczy, uciekają w jakikolwiek związek, pracę, nałóg. Kobieta, która przez 40 lat była z niezdolnym do wierności alkoholikiem, poetą (ożenił się z nią, gdy zaczął poważnie chorować): Wiem, że nic lepszego, nic wspanialszego mi się zdarzyć nie mogło. Teraz jest Wdową po Wielkim Człowieku, a nie anonimową staruszką. Nie powinnam osądzać.

Kobiety zwykle uważają, że miłość odwzajemniona jest lepsza niż ta bez wzajemności. Kiedy im mówię, przewrotnie, że nie jestem o tym przekonana, patrzą na mnie jak na dziwadło. A tymczasem mówimy o różnych rodzajach miłości. One myślą, że to, co biorą za miłość, jest sensem życia. Lecz, jak zauważa Rosa Montero: miłość aż po grób trwa trzy miesiące, a miłość na całe życie mniej więcej dwa lata... A potem?

Tymczasem wszyscy czują się samotni. Nie widać istotnej różnicy między tymi, co mają dzieci i wnuki, a bezdzietnymi. Czasem w małżeństwie jest to jeszcze bardziej dotkliwe. Brak tego, co najważniejsze - szacunku, lojalności, wsparcia, zaufania. 

Czemu tak trudno zaakceptować myśl, że samotność jest naturalnym stanem, ludzką kondycją? I że warto się z nią oswoić, zaprzyjaźnić? Przecież nie można drugiego człowieka czynić odpowiedzialnym za sens naszego własnego życia, nikt nie uniesie takiego ciężaru, nikt nie wypełni sobą takiej pustki! Jest jedna Istota, która to wszystko może - ale co z tymi, którzy nie wierzą?

Wzajemność bywa darem, ale jeśli jest warunkiem, ten dar zamienia się w niewolę. Oczywiście, w codziennym życiu lepsza jest miłość odwzajemniona. Ale co to właściwie znaczy? I dlaczego tak często związki zawarte z miłości rozpadają się? Może dlatego, że wielu bierze za miłość neurotyczną potrzebę posiadania kogoś na własność, co nazywa się wzajemnością. A może dlatego, że za wiele oczekujemy?

Namiętność jest zaledwie maską pożądania. Jest biologicznym mechanizmem, który ma uśmierzyć lęk przed bliskością obcego. Jest narkotykiem, i jak narkotyk obiecuje raj. I jest rajem – na chwilę.

A co jest sensem? Może kiedyś się dowiem. Na poziomie biologicznym jest nim przekazanie własnych genów. Ale pozostaje druga połowa życia, bez uzasadnienia w biologii. Co teraz? Można przedłużać złudzenie młodości, angażując się w miłostki. Można też szukać. Zadawać pytania.

Nie żałuję niczego z przeszłości. Bez tamtych przeżyć nie byłabym tu, gdzie jestem. Jest to świat, w którym budzę się rano z radością i ciekawością, co przyniesie dzień. Świat, któremu ufam. Obowiązuje w nim kilka prostych zasad. Człowiek dorosły jest odpowiedzialny za swoje własne życie. Nikt nie ma prawa żądać, bym działała na swoją szkodę. Tylko będąc szczęśliwą i spełnioną kobietą będę mogła ofiarować coś światu. Cokolwiek to będzie: pomoc, współczucie, radość, fascynacja... 

Jestem jak morskie ssaki: ich żywiołem jest morze, ale muszą co jakiś czas zaczerpnąć powietrza. Moim powietrzem jest samotność. Bez niej się duszę. Teraz, jako dojrzała kobieta, nie chcę już byle czego. Oczywiście, mam prawo do kaprysów. Ale żeby kaprys miał wpływ na moje życie?

Zawsze obawiałam się naprawdę jednego - że kiedyś, kiedy będę stara, spojrzę wstecz i powiem sobie (za Czechowem): życie minęło, jakbym nigdy nie żyła. Może na oślep i niemądrze, ale dążyłam i nadal dążę do tego, by było inaczej.  Idę przed siebie, rozglądam się wokół i cieszy mnie świat. Nie szukam towarzystwa. Ale jeśli spotkam kogoś, kto idzie w tym samym kierunku, chętnie nawiążę rozmowę i pójdziemy razem przez jakiś czas. A potem, być może, powiemy sobie: żegnaj.

Samotność jest mi potrzebna do pisania. To zrozumiałam przed laty. A pisanie - jest mi niezbędne do życia.

Bo są dwa sposoby pisania. Jeden to dziennik, notatki z tego, co się dzieje, o czym myślę, co czytam i co przeżywam. Nie trzeba się zastanawiać ani nad ich porządkiem, ani formą. Są dla mnie ważne, świadczą o tym, że życie nie tylko mija, ale również niesie zmiany, we mnie i w świecie wokół.

Ale jest jeszcze drugi sposób. Bardziej wymagający. Potrzeba czasu, by działać, czasu, by myśleć i czasu, by nic nie robiąc dać szansę wyobraźni i intuicji. Potrzebny mi jest czas, potrzebne mi są spacery z psami, patrzenie na obłoki gnane wiatrem, na ptaki i kwiaty, potrzebne mi są lektury, obrazy, muzyka, i dużo, dużo snów. Przyjdzie taki moment, kiedy frazy, zdania, obrazy, opowieści pojawią się same. Komu one są potrzebne? Mnie! I tym, którzy zechcą je czytać. Kiedyś.

Tę opowieść - Pamiętasz? - zamieszczę wkrótce na blogu. We fragmentach. Pisałam ją przed laty. Nauczyła mnie wiele o sobie samej. Jej pisanie było spotkaniem z moim własnym życiem. Dzięki niej w nim się odnalazłam.

Postacie, które w niej występują, są fikcyjne, ale historia zdarzyła się naprawdę.

Jest tam namiętność i historia, miłość i samotność, szczęście i smutek.
To romans, ale i coś więcej. Zapraszam do lektury – już wkrótce.

sobota, 30 sierpnia 2014

Droga marzeń: nad Loarą

Koniec maja 2012 - o poranku wyjeżdżamy z Angers, wieczorem powinnam być w Roissy.

 

Jedziemy drogą nad Loarą, jej południowym brzegiem.


Rzeka spokojna, majestatyczna, spowita w zieleń.


Zatrzymujemy się czasem, by zobaczyć kościół, zjeść posiłek. Zawsze z nami jest.


Nie zdążymy już zwiedzić szesnastowiecznego zamku Montsoreau.


Może kiedyś...

Belle de jour...


niedziela, 24 sierpnia 2014

Blask kamienia - bazylika Notre-Dame w Orcival

 

Owerniackie kościoły romańskie w osobliwy sposób łączą w sobie potęgę i delikatność. Dotyczy to również bazyliki Notre - Dame w Orcival. Sylwetka kościoła z ośmiokątną, dwupiętrową dzwonnicą góruje nad maleńką wioską, liczącą zaledwie 200 mieszkańców. Masywne, kamienne mury otoczone są rusztowaniami, gdy tu jesteśmy wiosną 2007 roku. Tylko promieniste kaplice chóru odsłaniają dekoracje z różnobarwnych kamieni.






Wnętrze jest spowite w chłodnym świetle popołudnia - to nie pora, by zwiedzać kościół, którego witrażowe okna skierowane są na wschód. 


Dwunastowieczna rzeźba Madonny z polichromowanego i srebrzonego drewna to najcenniejszy tu przedmiot kultu.




Rozległa krypta tonie w złocistym świetle.





Na każdym kroku spotykamy zachwycające detale.



 Fotografie z 30 maja 2007

sobota, 16 sierpnia 2014

Psy i ludzie: Babur i Rory, Afganistan 2002


Są książki, które uwodzą, zanim je otworzę. Obietnica zawarta bywa w tytule, okładce, czasem czymś nieuchwytnym. Rzadko doznaję zawodu.

Między miejscami. Z psem przez Afganistan” Rory'ego Stewarta ma elegancką kremową okładkę charakterystyczną dla serii, w której czytałam wcześniej książki Paula Theroux i Colina Thubrona. Ale to Stewart mnie uwiódł.

Z psem przez Afganistan? Pieszo? Zimą? W 2002 roku? Tuż po amerykańskiej inwazji? Szpieg czy szaleniec?
Przeczytałam dedykację ...ludziom spotkanym w...
Zawdzięczam im tę podróż i swoje życie.
A potem - musiałam! - zakończenie.
I już wiedziałam, że to jest TA książka.

Odłożyłam ją na kilka dni. Do czasu krótkiego urlopu. Zasięgnęłam informacji u wujka Google'a. Kim jest ten mężczyzna o wyglądzie chłopca?
 
Polityk, poliglota, włóczęga, absolwent Eton i Oxfordu, profesor Harvardu, tutor synów księcia Karola, administrator prowincji w Iraku, poseł partii konserwatystów z północnej Cumbrii do brytyjskiego parlamentu, twórca fundacji Turqoise Mountain ratującej stare miasto w Kabulu.
I to wszystko przed czterdziestką... Gdy idzie przez Afganistan, ma lat 29.

A pies?
Pies pojawił się w trakcie wędrówki.
- Czy chce pan psa? - spytał [doktor Habibullah].
- Jakiego psa?
- Jest jeden na dworze, którego chcieliby panu dać... To dobry pies.
Nie wiedziałem, co mógłbym zrobić z psem. Z drugiej strony lubię psy.

Stewart jest Szkotem. Jego powściągliwy, nacechowany subtelną ironią styl może wprowadzić w błąd. Mnie zachwycił.

Pies otworzył jedno oko, spojrzał na mężczyznę w niewyraźnym porannym świetle. Znów zamknął oko, potrząsnął przypominającym niedźwiedzia łbem i wciąż leżąc na boku, wyciągnął przed siebie przednie łapy, wygiął w łuk długi kark i rozprostował tylne łapy. Potem westchnął, z trudem przetoczył się na brzuch i wstał. Miejscowi chłopcy cofnęli się tak szybko, że zaplatały im się nogi. Pies był wielkości niedużego kucyka.

Stewart, historyk, wędruje śladami Zahir ad-Din Muhammada, zwanego Babur - Tygrys. Ten potomek Timura, władca Fergany, wyruszył w 1504 roku na podbój Afganistanu i Indii i dał początek dynastii Wielkich Mogołów. To jego pamiętniki towarzyszą autorowi w drodze.

Jego sierść miała kolor głębokiego złota, poza smugą czarnych włosów, teraz nastroszonych w zimnym powietrzu (…)
- Chce go pan? - spytał Husejn.
- Nie wiem. Jak się nazywa?
- Czy on ma jakieś imię? - krzyknął Husejn przez ramię.
- Nie - odpowiedziano.
- Co to za rasa psa?
- Sag-e-dżangi - wyjaśnił Husejn, co oznacza „pies bojowy”.
- A co on robi we wsi?
- Jest tu, by zabijać wilki.

Afgański pies pasterski, bliski krewniak owczarka środkowoazjatyckiego i mastiffa tybetańskiego to pies bojownik, szkolony do walki. Broni stad przed wilkami i wsi przed nieprzyjacielem. Uczy się tego podczas walk psów - przy czym afgańskie walki, należące do tradycji, nie są bezmyślną rzezią, lecz współzawodnictwem. Kiedy jeden z psów się poddaje, zwierzęta są rozdzielane.
To psy ogromne i piękne. Obcina im się uszy i ogon, by zminimalizować ryzyko skaleczenia. Gruby futrzany kołnierz chroni gardło. Samiec może ważyć do 90 kilogramów. Babur - bo tak oczywiście został nazwany - miał około 70.

- Co się stało z jego zębami?
- Husejn wybił mu je kamieniem.
Husejn wyszczerzył się w uśmiechu. On wciąż miał zęby.
- Dlaczego?
- Bo mnie ugryzł.
- A dlaczego ma siwy pysk?
- Ludzie tu szybko siwieją.
Pies jest już bezużyteczny, to oczywiste. Habibullah wie, że Stewart jest jego szansą.

- To bardzo biedna wioska. Nie mogą sobie pozwolić, żeby mu dawać więcej niż jeden kawałek chleba dziennie. Jeśli go pan weźmie, będzie pan mógł dać mu mięso. Nabierze sił. To świetny pies dla pana. W każdym razie ma pan iść sam przez góry; będzie panu potrzebny do obrony przed wilkami i Hazarami.

Rory się waha. Ma za sobą dopiero jedną piątą drogi, wie już, jak trudna jest i niebezpieczna.

Znów wyszedłem na dwór. Grupka znudzonych, brudnych dzieci krzyczała na psa. Jedno z ich cisnęło w niego kamieniem, który uderzył go w bok, ale pies nie zareagował. Zastanawiałem się, jak to jest żyć tutaj, kiedy nikt cię nawet nie pogłaszcze. Było coś niezgrabnego w jego ruchach; nie przejawiał chęci do zabawy ani żadnej ciekawości. Nie mogłem się zorientować, czy jest w depresji, czy jest tylko stary, czy jedno i drugie. Obejrzał się przez ramię i mnie zobaczył. Poruszył lekko resztką ogona; zrobił krok w moją stronę. Postanowiłem zabrać go ze sobą do Szkocji.

Kto bronił kogo? Zwykle Rory Babura, odganiając okutym kijem i kamieniami atakujące psy. Bywało, że pies odmawiał dalszego marszu, i mężczyzna ciągnął go na lince. Ale wędrówka go cieszyła, z zapałem znakował teren, tarzał się w śniegu. Umiał się bawić! 


Na fotografii Rory'ego i Babura, zrobionej w Czaghczaranie, widać dwóch zmęczonych facetów. Stary pies kątem oka spogląda w obiektyw. Zaledwie tydzień wcześniej opuścił wieś, w której spędził cale życie. Rory ma na sobie strój afgański, szalwar kemis i czapkę pakol, na to nałożył sweter i puchową kurtkę. Od kilku dni cierpi na biegunkę, bolą go kolana. Przed nim droga do Kabulu - 450 kilometrów przez góry, które postanowił pokonać pieszo. Czy to nie za wiele dla psa?

Rory Stewart – tak twierdzą ci, którzy go znają - to człowiek skromny, uprzejmy, ciekawy i pełen uroku. I choć niekoniecznie był mile widziany w ubogich górskich wioskach, to tym cechom – i uporowi - zawdzięcza przetrwanie. Swoje i psa. Ostatni odcinek drogi zmęczony Babur przebył samochodem, by w Kabulu czekać na przyjaciela.

Baburowi nie dane było zamieszkać w Szkocji. Zabiła go dobroć - umarł po zjedzeniu jagnięcych kości na dzień przed wylotem. Zaznał jednak czułości i przyjaźni i poznał smak przygody.

Tak pisze Stewart po powrocie do Szkocji:
I don’t imagine Babur would have been very impressed to see me crying now, trying to bring back five weeks’ walking alone together, with my hand on a grizzled golden head, which is Babur, beside me and alive.

A tak brzmi tłumaczenie:
Babur nie byłby raczej zachwycony, gdyby mnie widział teraz, jak płaczę, starając się przywołać w pamięci tych pięć tygodni, podczas których wędrowaliśmy razem, a ja trzymałem rękę na jego posiwiałej, złotej głowie, kiedy szedł obok mnie, żywy.





Rory Stewart „Między miejscami. Z psem przez Afganistan” przełożyła Barbara Gadomska Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014



Fotografia ze strony http://www.mutanteggplant.com/agog/2009/10/10/scottish-odyssey/

Ciekawe linki:

http://www.rorystewart.co.uk/about-rory/

http://atravelerslibrary.com/2013/07/16/afghanistan-places-in-between/

niedziela, 3 sierpnia 2014

Blask kamienia - Alet-les-Bains




Alet-les-Bains było uzdrowiskiem już w czasach rzymskich, ale najbardziej zdumiewającym zabytkiem w miasteczku są ruiny opactwa.
Jego nowszą część zajmuje hotel, do niego należy też park klasztorny, schodzący tarasami ku rzece Aude, z widokiem na XVII –wieczny most.




Ruiny kościoła przywodzą na myśl Norwidowskie wersy:
Statuę grecką weź – zrąb jej ramiona –
Nos – głowę – nogi opięte w koturny –
I ledwo torsu grubą zostaw bryłę:
Jeszcze za żywych stu uduchowiona.




Potężne mury i filary z wielkich brył piaskowca emanują spokojem. Choć dzień jest pochmurny, kamień zadziwia złocistością, ciepłem, różnorodnością odcieni ochry i szarości. 



Apsyda na miejscu dawnej świątyni Diany, obudowana dwunastowiecznym kościołem, jest najbardziej uderzającą jego częścią. Gotyckich pozostałości z XIV wieku jest niewiele.




Tekst jest fragmentem szkicu  Francja 2005: Południe.
Fotografie z 2005 roku

sobota, 2 sierpnia 2014

Puma - towarzysz podróży (18)

GUZ

Następnego lata w naszym życiu miało się wiele zmienić. Piesek był coraz słabszy i zastanawiałam się, jak da sobie radę w podróży, zwłaszcza w Nicei. Nie lubił upałów, chodził wtedy cienistą stroną ulicy, szybko się męczył. Miał już szesnaście lat.

Guza wyczułam w końcu marca pod pachą lewej łapy. Początkowo był miękki, wielkości śliwki, i rósł powoli. Nie chciałam go operować, nie wierzyłam w skuteczność operacji w tym wieku, obawiałam się też związanego z nią ryzyka. Miałam świadomość, że dni Pumy się kończą i nadzieję, że umrze swoją śmiercią. To była jednak tylko nadzieja.

Kiedy guz zaczął twardnieć, a jego powierzchnia czernieć, zbliżał się już nasz wyjazd. Lekarz stwierdził, że operacja jest wskazana, bo jeśli guz pęknie i zacznie krwawić, i tak trzeba będzie ją zrobić w trybie nagłym. Przygotował płytką, nieobciążającą serca narkozę i piesek został zoperowany pod koniec maja. Czerniak. Trzy tygodnie później byliśmy w drodze do Nicei. 

 
Było gorąco. Puma znalazł sobie azyl w łazience. Polegiwał w pokoju dziennym, na środku, przekonany, że powinniśmy go omijać. Spacery odbywaliśmy wokół naszego kwartału, niedaleko. Spotykaliśmy tu psy i miłych ludzi, z którymi wdawałam się w krótkie pogawędki. Nie miałam ochoty na dalsze wycieczki – wiedziałam, że to nasze ostatnie miesiące razem.
Po miesiącu od operacji miejsce wokół gojących się szwów zaczęło puchnąć. Pies miał też kłopoty z brzuszkiem, co wyglądało na zatrucie. Wróciliśmy wtedy do Lublina i poszliśmy do lekarza. Badanie krwi – żeby ją pobrać, potrzeba było czworga ludzi! - wykazało wysoki poziom leukocytów. Dostał leki i po kilku dniach pozornie wszystko wróciło do normy.

Niestety, wkrótce guz znów zaczął rosnąc, tym razem gwałtownie, i utrudniał pieskowi chodzenie. Lipiec w Lublinie był na szczęście dość chłodny, a moje mieszkanie zapewniało przyjazną temperaturę dzięki oknom wychodzącym na wschód i wysokim drzewom. Pies czuł się nie najgorzej.

Pod koniec lipca byliśmy u lekarza. Doktor powiedział, że Puma może przeżyć jeden do trzech miesięcy, a obecny jego stan nie uzasadnia eutanazji, ale „nie uniknie pani konieczności podjęcia takiej decyzji”.


WYJAZD

Wyjeżdżaliśmy ze smutkiem. Nie mieliśmy wyboru, co więcej, w najbliższych tygodniach musieliśmy jeszcze odbyć kolejną podróż, równie długą i męczącą, a ilość spraw i problemów nie malała, lecz lawinowo rosła. Gdybym wtedy została w Lublinie, opieka nad psem byłaby łatwiejsza, a jego umieranie być może mniej traumatyczne dla nas obojga. Gdybym zdecydowała się na eutanazję...

Takiej możliwości nie było. Nie zrobiłabym tego. A Puma chciał żyć, chciał uciec z gabinetu, jak zawsze walczył z nami i doktorem. Mój biedny, schorowany staruszek pies nie chciał umierać.

Był coraz słabszy. Unikał wysiłku, chodził wolno. Leżał w kącie sypialni obok szafy ściennej, czasem wręcz w tej szafie, ze swoim małym misiem – maskotką. Na panelach nie zawsze umiał się podnieść, łapy mu się ślizgały. Chętnie sypiał w pokoju dziennym albo na tarasie. Znów zaczęły się kłopoty z brzuszkiem, a także niekontrolowane posikiwanie. Nie skarżył się. Nigdy nie płakał. Przychodził na taras podczas posiłków sprawdzić, co mamy na talerzach. Był przekonany, że wszyscy go lubią – ufał ludziom. Zawsze marzył o dużym stadzie...


W połowie sierpnia pojechaliśmy w nieodległe góry. Upał nadmorskiej kotliny ustąpił miejsca rześkiemu chłodowi i lekkiej mgiełce. Niedługi spacer po Espallion zmęczył Pumę, ale ogon nosił wysoko, widząc miejscowe psy. Wyżej w górach zatrzymaliśmy się na piknik. Położył się w trawie, jedzenie go niezbyt interesowało. Leżał obok nas i był równie piękny i słodki, jak zawsze. Nie chciał wracać. Postanowił tam zostać, na tej łące i gdyby to było możliwe, chętnie zostałabym z nim. Jego czas się kończył. Wnosiliśmy go do samochodu.


UMIERANIE

Jego umieranie było dramatem, który mnie przerastał. Jak wybrać między uśmierceniem zwierzęcia, które cierpi, ale chce żyć, a pozwoleniem mu na umieranie w bólu? Pies się nie skarżył, nie płakał, i trudno było dostrzec, czy jest tylko coraz bardziej osłabiony, czy odczuwa – i jak silny – ból.

Byłam w rozpaczy; wizja jego walki o życie, jego spojrzenia w chwili podawania śmiertelnego zastrzyku przerażała mnie. Nie pojąłby, że odbieram mu życie, by dłużej nie cierpiał. Może dlatego się nie skarżył? Może wiedział, że jeśli się poskarży, będzie mi jeszcze trudniej?

Chciał żyć. Szeptałam mu: kiedy zechcesz umrzeć, powiedz, pozwolę ci odejść, piesku. I. mówił: Zobacz, on chce żyć. Cieszy się, gdy cię widzi. Smakuje mu jedzenie. On nie chce umierać. Wtedy właśnie załatwialiśmy sprawę bardzo ważną i nie chcieliśmy, żeby uśmiercenie Pumy w jakikolwiek sposób wynikało z potrzeby ułatwienia sobie życia. Ale czy to było słuszne? Nie wiem. Z dnia na dzień było coraz trudniej.

Kiedy biegunka się nasiliła, poszliśmy do miejscowego weterynarza, bez psa. Wypytał o wszystko i uznał, że czas go uśpić. Don't be selfish - powiedział. Poczułam się podle. Ale leki przeciwbiegunkowe pomogły. A my musieliśmy znów wyjechać, od czego nie było odwołania.

Płakałam każdego dnia i wciąż nie byłam gotowa. I. mnie pocieszał, ale mówił, że jeszcze nie czas. A kiedy ten czas nadszedł, był to najgorszy możliwy moment. Byliśmy daleko od wszystkich naszych domów, Puma przestał jeść. Panował tam upał. Następnego dnia guz zaczął ropieć. Zapach było czuć w całym mieszkaniu. Myłam pieska pod letnim prysznicem, żeby mu ulżyć. Leżał w łazience, czasem przychodził do jednego z pokojów, by być z nami. Znosiliśmy go po schodach na krótkie spacery. Wtedy powinnam była pójść z nim do lekarza. Nie zrobiliśmy tego. Wiedziałam, że jeśli Puma umrze tam, w tamtym kraju, to nie dostanę jego prochów. Nie chciałam, żeby tam został. Wróciliśmy. 

 
W ostatnią niedzielę sierpnia rano przyjechaliśmy do Nicei. Puma już nie wstawał, cały dzień leżał na balkonie. Zrobiłam mu cienisty kąt za zasłoną, gdzie ciężko dyszał i tylko wodził za mną oczami pełnymi bólu. Byłam przy nim przez cały czas. Gdybyśmy byli w Lublinie, poprosiłabym naszego doktora o przyjazd. W Nicei nie znaliśmy nikogo takiego. Siedziałam przy piesku, to było właściwe miejsce tego dnia, nic innego się nie liczyło. Płakaliśmy oboje. 

 
Wieczorem dałam Pumie dwa czopki luminalu, po którym dyszał ciężko. Zaczął cicho skowyczeć. Czy Puma czuł, że traci świadomość, i tak się ze mną żegnał? Klęczeliśmy przy nim oboje i mówiłam: pozwalam ci odejść, nie zatrzymuję cię, piesku. Płakaliśmy z żalu po naszym wspólnym życiu. I że nic na to nie można poradzić, bo żadne z nas nie wie, czy kiedykolwiek jeszcze się spotkamy, choć tak trudno uwierzyć, że już nigdy. Miałam nadzieję, że piesek już umrze. Po jakimś czasie się uspokoił, zaczął miarowo oddychać i zasnął.

Nocą spałam obok niego na balkonie, na kołdrze, a I. położył się przy drzwiach sypialni, na podłodze. O świcie piesek spał spokojnie. Rano załatwił się pod siebie, ale nie siusiał, nie mógł ustać na nogach, choć go próbowaliśmy podtrzymać. Umyłam go i zmieniłam podkład, podałam znów luminal. 

W poniedziałek Puma umarł z pomocą lekarza - był już prawie nieświadomy, spał po luminalu. Owinęliśmy go miękkim podkładem i folią termiczną, wzięliśmy na ręce i pojechaliśmy do lekarza – czekanie na wizytę domową przedłużyłoby agonię Pumy o kilka godzin. Jego biedne, zmaltretowane, bezwładne ciałko przelewało mi się przez ręce.

Najbardziej bałam się, że będzie walczył do końca - i tak ostatecznie było, bo choć otumaniony luminalem, usypiany w gabinecie jeszcze kłapnął zębami na lekarza, który sprawdzał mu źrenice. Il est costeau, le chien polonais.


POGRZEB

Drugiego września Puma został spopielony. Było to indywidualne spopielenie, na moje życzenie, w krematorium dla zwierząt w Cuers.

Pojechaliśmy tam. Pracownik przywiózł mały wózek, odsłonił prześcieradło spowijające znajomy kształt. Pan Kuleczka spał zwinięty w kłębek, z otwartymi oczami. Był taki śliczny. Pogłaskałam jego chłodną, jedwabistą sierść. Czy był tym ciałem, które za chwilę miało zniknąć w czeluści pieca, i niczym więcej? Czy był już gdzieś indziej? Czy tylko w nas?

To było i nadal jest straszne, ale po pogrzebie trochę się uspokoiłam. Tylko trochę i tylko na chwilę. Potem zaczęły się wyrzuty sumienia. Może powinnam była wcześniej mu pomóc. Wtedy czułabym się tak, jakbym go zabiła. Nie chciałam, żeby odchodził w ten sposób, wbrew swojej woli. Miałam nadzieję uniknąć tego dylematu, ale i to nie zostało mi oszczędzone. Pomogłam mu odejść, kiedy było to nieuniknione, ale czy był to właściwy moment?

Nie ja mu dałam życie i nie ja powinnam je odebrać.

Mam urnę z prochami.

Smutno bez Pumy.

Wiem, był przy mnie Pies, na którego nie zasłużyłam. I już Go nie ma.


Fotografie Pumy z 15 sierpnia 2009.  Mój Pies umarł 31 sierpnia tamtego roku.

Poprzedni odcinek tu
Początek opowieści o Pumie tu