niedziela, 25 maja 2014

Orange, Guernica...

Łuk Tyberiusza wzniesiony w 27 roku naszej ery w Arausio, dziś Orange.






 Czy Picasso, malując Guernikę, był rzeczywiście nowatorem?

Fotografie z 3 czerwca 2007

sobota, 24 maja 2014

Droga marzeń - w kanionie rzeki Verdon, droga D 952


Moustiers Sainte - Marie


 Lac de Sainte - Croix







Verdon


 Castellane 

Zdjęcia z 5 września 2006


Puma- towarzysz podróży (6)

NA TROPACH KOTÓW
Osiedlowe koty piwniczne nie mają łatwego życia. Nawet teraz, gdy potrzebę ich dokarmiania dostrzega coraz więcej osób, są i tacy, co szczują je psami, a nawet trują. Niewielu zdaje siebie sprawę, że alternatywą dla obecności kotów są kolonie myszy, a nawet szczurów.
Z drugiej strony, po pojawieniu się Pumy pewien piwniczny kot upodobał sobie nasz korytarz jako toaletę. Wchodził na drugie piętro, by zrobić kupę na wycieraczce. Czy to nie było wypowiedzeniem wojny? Puma oczywiście nie pozostawał dłużny i jeśli tylko biegał luzem, gonił za każdym kotem. Siadał potem pod drzewem, na którym schronił się śmiertelny wróg, i wpatrywał się hipnotycznie w kocie oczy.

Ciekawe, że omijał z respektem koty w trakcie ich godowych rytuałów. Kiedy siedziały we dwa lub trzy z rozszerzonymi, iskrzącymi oczami, głośno śpiewając, pies udawał, że ich nie widzi. Po co koty śpiewają? Pięknie to robią. Ale po co? Może lubią muzykę?

Był już prawie dorosły, miał może dwa lata. Pobiegł przed siebie, zniknął za żywopłotem, otaczającym trawnik. Podeszłam: przy uchylonym, zakratowanym okienku piwnicznym stał zjeżony kot. Biały w szare plamy, duży. Wygiął grzbiet, prychając. Pies w postawie zaczepno - obronnej: jego atak to nie atak ma serio, nie grożenie, jak w wypadku spotkania z innym psem, ani postawa, jaka przyjmował, bawiąc się z mężczyznami. Tak zachowywał się wobec małego zwierzęcia, nie wiedząc, czy jest wrogiem, czy ofiarą. Tej agresywnej zabawy kot nie rozumiał. Pies podbiegł, zbliżał się do niego z różnych stron, zawsze zachowując bezpieczną, półmetrową odległość. Uniemożliwił kotu ucieczkę, pozostając poza zasięgiem jego pazurów. Droga do tyłu była częściowo zamknięta, okienko zaledwie uchylone, aby uciec do piwnicy, trzeba by odwrócić się tyłem do przeciwnika, a tego żaden rozsądny kot nie zrobi.
Wołałam psa, na próżno. Emocje były zbyt silne. I nagle zdesperowany kot, w sytuacji pozornie bez wyjścia, rzucił się w stronę psa. Puma w okamgnieniu zrobił w tył zwrot i uciekł... skomląc przeraźliwie!
Kot nawet go nie zadrapał.
Pies był tak wystraszony, że parę minut później z głośnym płaczem uskoczył spod kół roweru, którego nie zauważył. A ja myślałam, że mam groźnego psa. Wtedy mój piesek otrzymał przydomek: Kotożerca Płochliwy.
  

 MOWA CIAŁA
Puma poruszał się jak kotek – nie spotkałam psa, który stąpałby tak, jak on. Miękkie, taneczne ruchy. Niepowtarzalny wdzięk. Do tego uśmiech, który zjednywał mu ludzi i psy...
Spotykamy suczkę: piesek tańczy. Ogon wiruje, łapki są miękkie, pyszczek uśmiechnięty. Nawet jeśli ona warczy, pies nie odpowiada tym samym. Kiedy zaś jest chętna do zabawy, obwąchują się, liżą po uszach, biegają. Ukłon, machanie ogonem i znów bieganie.
Gdy jest to mały piesek lub kolega, przyjaźnie machają ogonami i wspólnie obwąchują komunikaty, pozostawione przez inne psy. A w razie potrzeby wspólnie atakują obcych.

Obcy lub duży pies? O, to poważna sprawa. Wyprężone łapy, zjeżona sierść na karku. Ceremonialnie obchodzą się nawzajem na czubkach palców. Obsikują najbliższe drzewo – kto wyżej, czyje na wierzchu. Od kiedy mam psa chłopczyka, lepiej rozumiem mężczyzn – stwierdziłam.

Zawsze uderzało mnie, jak wiele Puma potrafi wyrazić mimiką, tym swoim kudłatym pyszczkiem. Natychmiast było widać, czy jest zaciekawiony, rozbawiony, znudzony. Kiedy ma ochotę spłatać mi figla, a kiedy źle się czuje. Może psy krótkowłose nie muszą rozwijać tak bogatej mimiki? Miny i pozy Pumy nieustannie mnie zachwycały. Uczyliśmy się siebie nawzajem i znaleźliśmy wspólny język. Byliśmy kumplami.


W DRODZE
Krótkie wycieczki Puma witał z entuzjazmem, szalał z radości. Biegał z parkingu do mieszkania i z powrotem „pomagając” w pakowaniu; w samochodzie chętnie wyglądał przez szybę albo przechodził na przednie siedzenie, by usiąść mi na kolanach. Cieszył się na wyjazd i cieszył się na powrót – poznawał swoją dzielnicę, gdy wracaliśmy, i głośno to oznajmiał. Wszędzie było dobrze, byle razem.

Przygotowywałam się do zmian w naszym życiu i uznałam, że czas przyzwyczaić psa do jazdy pociągiem. Po rozwodzie może się okazać, że wyjeżdżając do rodziny czy na urlop nie będę miała z kim go zostawić, a hotel dla psów nie wchodził w rachubę. Poszłam zobaczyć, jak tam jest – z daleka usłyszałam chór zrozpaczonych psich głosów. Nie, nigdy. On nie zrozumiałby, że po niego wrócę. A ja - w podróży bez niego, ze świadomością, że umiera z tęsknoty?
Pierwsze spotkanie z pociągiem było straszne – tłum ludzi na peronie i pisk hamulców. Puściły zwieracze. Podobnie drugie – tu wystarczyła zatłoczona hala dworcowa. W obu tych przypadkach nie wyjeżdżaliśmy, lecz witaliśmy osobę przyjezdną.
Za trzecim razem podróż miała trwać sześć godzin. W przedziale byliśmy sami, ja i pies, lecz po drodze dosiadła się pani z czworgiem dzieci. Do Katowic pieściły i głaskały pieska – i może dzięki temu w przyszłości nie marudząc jeździł pociągiem, chętnie zawierał znajomości i zjednywał sobie niemal wszystkich, z nielicznymi wyjątkami.
Przepisy PKP pozwalają na przewóz psa pod określonymi warunkami - bilet, świadectwo szczepienia, smycz i kaganiec. Nie narzucałam się z naszym towarzystwem ludziom, którzy sobie tego nie życzyli. Ci sympatyczni dzięki obecności Pumy chętnie wdawali się w rozmowę - śmiałam się, że z każdą podróżą powiększa swój fanklub. Pies jest katalizatorem dobrych uczuć u tych, którzy są do nich zdolni. A tej reszty trochę mi żal. Pewnemu szukającemu zaczepki mężczyźnie odparowałam „musi panu być ciężko z takim charakterem”. Przeniósł się do innego przedziału.

Dzięki Pumie zwykłe podróże pociągiem stawały się przygodą. Co ciekawego nas spotka? Kogo poznamy? Kto opowie nam swoją historię? Czy będzie to studentka weterynarii jadąca do domu z królikiem w torbie? Irlandka ucząca angielskiego na podlubelskiej wsi? Młody kleryk, ciekawy ludzi? Mężczyzna w średnim wieku, skrzyżowanie lumpa i Cohena, który opowie mi – i przy okazji całemu przedziałowi – historię swojego życia, a przy okazji życia swojego psa, podobnego do Pumy, superpsa o niezwykłym charakterze i zajadłości.

Po przyjeździe do Katowic czekała nas jeszcze godzinna jazda autobusem, i to był najmniej przyjemny odcinek podróży. Choć i tu, nudząc się, pies robił użytek ze swojego uwodzicielskiego wdzięku, podchodząc do pasażerów i napraszając się o uwagę. Hałas, tłok, smród, wibracje – chciał wysiadać na każdym przystanku. A jednak było rzeczą oczywistą, że żadne z nas mając wybór – hotel dla psów czy niewygody podróży – nie wybrałoby tego pierwszego. Pies ma swój dom tam, gdzie są ci, których kocha – jeśli macie wątpliwości, przyjrzyjcie się psom kloszardów.

Kiedy Puma miał trzy lata, pojechaliśmy z nim na wakacje. Wieczorem znalazł się na opustoszałej plaży w okolicach Mielna. Oszalał! Biegał, fruwał. To była najpiękniejsze zjawisko, jakie kiedykolwiek widział – morze. Huk fal, woda, wiatr, przestrzeń. Rodzina z dziećmi, która przyjechała tu z kamerą wideo, filmowała naszego psa. Przepełniała go radość życia. Czy mogliśmy mu ofiarować lepszy prezent?


niedziela, 18 maja 2014

Ulotne



Dwie kobiety i wojna



Najpierw zobaczyłam film. Film o miłości, obsesji i śmierci. Wzruszający, piękny. Nie arcydzieło. Dobre kino, pozostające w pamięci dzięki Penelope Cruz i Saadet Aksoy. Dwie piękne kobiety i wybitne aktorki, tak różne, jak to tylko możliwe.


Potem przeczytałam książkę. Film to wojenny melodramat, powieść ma więcej  niuansów.
Film i powieść mogłyby być o obsesji Gemmy, o jej opętaniu mężczyzną. O głodzie uczucia, ekstremalnym uzależnieniu. Cóż dziwnego u dziewczyny niekochanej przez matkę?
Gemma pragnie Diega, panicznie lęka się jego utraty.Dziecko ma być narzędziem, by go zatrzymać, choć on nie zamierza odchodzić. Jej lęk staje się przyczyną zguby.

Ale książka jest o czymś więcej. 
Wszyscy czworo - Gemma, Diego, Gojko, Aska - są zranieni, każde w inny sposób. Gojko to klaun nad przepaścią - w filmie jest niestety clownada, niknie tragizm. Diego jest tak wrażliwy, że niezdolny do życia po tym, co zobaczył na wojnie. Gemma kurczowo trzyma się syna, jak przedtem Diega. I wreszcie Aska, najboleśniej doświadczona i najsilniejsza z nich, jak jej imienniczka, brawurowo odważna owieczka z opowiadania Ivo Andricia.
Książkę Margaret Mazzantini sfilmował jej mąż, Sergio Castellito.

sobota, 17 maja 2014

William Turner: Przejście przez strumień


Od dziesięciu lat obiecywałam sobie, że tu wrócę: dla Williama Turnera. Tamto spotkanie z nim, choć za krótkie, pozostało niezapomniane. Zgromadzone w jednym miejscu obrazy powstałe w ciągu kilkudziesięciu lat, ilustrujące drogę twórczą malarza, jego mistrzów (Claude Lorrain, ale i Canaletto) i to, jak stopniowo doszedł do genialnych, późnych obrazów, eliminując wszystko, co zbędne, malując światło w czystej postaci. Paintings of nothing.

A jednak tym razem – gdy już napatrzyłam się na pejzaże weneckie i morskie – wróciłam do wczesnego „Przejścia przez strumień”

 

Devon, Tamar Valley. Dwie dziewczyny i pies. Strumień wśród drzew, perspektywa rozległej doliny, w dali most. Wysokie drzewa, łagodne światło popołudnia. Jedna z dziewcząt, właśnie skończyła pranie, siedzi nad wodą. Druga właśnie przeszła przez strumień, za nią pies; trzyma w pysku sandał, patrząc wyczekująco.

Chcę tam z nimi być, usiąść zmęczona na brzegu, zanurzyć stopy w chłodnej wodzie, pogłaskać psa po mokrym pysku. Wejść w to letnie popołudnie, słyszeć ptaki i świerszcze, i dalekie odgłosy ludzkiego życia. Beczenie owiec i nawoływania pasterzy, sygnaturkę nieodległego kościoła. Jesteśmy w Arkadii.

I jeszcze o kilkanaście lat późniejszy „Pejzaż południowy z akweduktem i wodospadem”. Intrygujący, jakby zatrzymany w ruchu. Na pierwszym planie drzewo nad urwiskiem. Światło przefiltrowane przez mgiełkę, przenikające gęstwinę krzewów. 
 
Wieczorem w rozmowie wrócimy do Turnera: gdy malował drzewa, nie przedstawiał konkretnych gatunków. Jego drzewo jest po prostu drzewem, takim jakie malowali Lorrain czy Poussin, a jednocześnie bytem symbolicznym. Łączy oba porządki, ziemski i niebieski. Ciekawe, że później Turner nie malował już drzew, tylko światło, znak boskiego porządku stworzenia. 

Mała wystawa „Późne akwarele” – po ubiegłorocznej, widzianej w Nantes, „Turner i Loara” – nie jest już zaskoczeniem, choć ciągle zdumiewa, jak wiele umiał wyrazić w akwareli, i jak niewiarygodna prostota i czystość kompozycji – choćby „Łodzi na morzu” – sprawia, że stoję przed nimi oniemiała. 

Tate Gallery, 29 marca 1999
Tekst jest fragmentem szkicu "Wielki Tydzień w Londynie", Kwartalnik Literacki Kresy nr 60  

Nad przepaścią


W górach Ałtaju Maciej Kuczyński znalazł się na wąskiej skalnej półce naprzeciwko barana argali. Dzieliły ich trzy metry, pod nimi była przepaść, nad nimi ściana. Patrzyli na siebie.

Wiedziałem, że myśli, ocenia położenie, rozumuje, a nade wszystko jest stworzeniem niemniej ode mnie świadomym. I wtedy na moich oczach dokonał wyboru i uniósł się w powietrze. Widziałem jak przysiadł i skoczył pionowo do góry. Zawisł przy ścianie ostrogi, wyciągnięty jak struna, z pyskiem uniesionym ku niebu, w spiralnej koronie rogów. Uderzył w ścianę kopytami, naprężona skóra marszczyła się na płowych udach. Sypnął odłamkami. Wyrzucony, leciał wzwyż, na krawędź, zaczepił o nią i wprost z lotu przeszedł do poziomego biegu. Jeszcze błysnął zadem i zniknął (...)
On, pozbawiony ludzkiego umysłu i wiedzy, a kierowany nieznanymi siłami, mocą przedwiecznych instynktów, działających ponad przestrzenią i czasem, lecz niewątpliwie świadomy, bo w jego oczach odkryłem zrozumienie, dowodził całym sobą, że za jego płową, materialną powłoką kryje się, pulsuje, wibruje coś, co ożywia tę bryłę atomów, co pozwala jej się zachowywać, wybierać, postanawiać, określać cele, chcieć, czuć i przeżywać...”

Dziki baran uchylił mi rąbka absolutu, obdarzył mnie łaską takiego zaszczytu, jakiego nie doznałbym w żadnym salonie”.

Jako dziecko zachłannie czytałam książki Macieja Kuczyńskiego. 
"Podróż" jest wędrówką niezwykłą. Co jakiś czas do niej wracam.

czwartek, 15 maja 2014

Droga marzeń - nad rzeką Tarn





Z Albi do Saint-Affrique jedziemy 31 sierpnia 2006 roku. Łagodne zielone wzgórza w ciepłym świetle popołudnia, stada owiec, pastwiska, niewielkie osady. 
 



Rzeka Tarn - szmaragdowozielona od otaczających lasów - dalej w górę stanie się niebezpieczna, ale tam nie dojedziemy, może kiedyś...




To kiedyś ciągle powraca, gdy patrząc na zegarek i mapę, rzucając okiem na krajobrazy i drogowskazy, pstrykając kolejne zdjęcia – błogosławione niech będą cyfrówki! - gnamy przed siebie w nadziei, że przed zmierzchem znajdziemy niedrogi motel.



niedziela, 11 maja 2014

Święty Hieronim - patron bibliotekarzy i bibliofilów




Ogród klasztorny skąpany w ciepłym świetle Południa. Złotorude ściany budynków, spalona słońcem ziemia, rodząca jednak krzewy, kępki traw i drzewa; w głębi kilka smukłych palm. Tu i tam grupki ludzi, mężczyźni we wschodnich strojach i zakonnicy, a także ptaki i zwierzęta. Nad tym wszystkim jasne, spłowiałe niebo. Klasztorny ogród zdaje się być obrazem raju.
Na pierwszym planie mnisi. Biegną, uciekają przestraszeni. Biało - czarne habity rozwiewają się, jakby na ogród spadło stado rozbieganych srok – pisze Ewa Bieńkowska. Tylko jeden, siwobrody starzec, stoi spokojnie oparty na kosturze i wskazuje na swojego towarzysza, lwa. To święty Hieronim.
Ten obraz z weneckiej Scuola di San Giorgio degli Schiavoni jest zapewne najbardziej znanym i najpiękniejszym jego przedstawieniem. Bieńkowska przywołuje Ruskina, urzeczonego obrazami Carpaccia: W powietrzu o konsystencji dojrzałego owocu, z drobiazgową precyzją szczegółów, z wyczuciem harmonii, naturalnie wprowadzonej w świat przez spojrzenie, rozgrywają się sprawy, których znaczenie sięga poza anegdotę: pewna koncepcja życia i śmierci, świętości i łaski.

Ale wróćmy do anegdoty. Pewnego dnia do klasztoru przyszedł kulejący lew. Choć bracia uciekli, Hieronim wyszedł mu naprzeciw. Kazał opatrzyć łapę, pokaleczoną przez ciernie. Wyleczony lew pozostał w klasztorze. Do jego obowiązków należało wyprowadzanie na pastwisko i pilnowanie osła, który nosił drzewo z lasu. Lew zaprzyjaźnił się z osłem i spędzali wiele czasu razem. Zdarzyło się jednak, że zmożony upałem lew zasnął, a kupcy, przejeżdżający na wielbłądach, zabrali ze sobą osła. Lew zbudziwszy się nie zobaczył towarzysza, więc rycząc chodził tu i tam, a wreszcie nie znalazłszy go smutny wrócił pod bramę klasztorną, ale ze wstydu nie śmiał jak zwykle wejść do środka – mówi autor Złotej legendy. Posądzony początkowo przez braci o to, że zabił i zjadł osła, okazał się niewinny i przejął na siebie obowiązki zaginionego towarzysza. Cała sprawa nie dawała mu jednak spokoju, aż pewnego dnia dostrzegł swojego przyjaciela prowadzącego karawanę kupców na wielbłądach. Lew tedy poznawszy osła ze strasznym rykiem rzucił się na nich i wszystkich ludzi zmusił do ucieczki, po czym nie przestając ryczeć i tłukąc ogonem w ziemię pognał przerażone wielbłądy wraz z całym ich ładunkiem do klasztoru – pisze dalej Jakub de Voragine. Wróciwszy lew zaczął jak poprzednio biegać wesoło po klasztorze, kłaść się przy nogach poszczególnych braci i machać ogonem, jakby prosił o przebaczenie winy, której nie popełnił. Skruszeni kupcy błagali o darowanie przewinienia i obiecali rokrocznie składać klasztorowi w darze pół bańki oleju.
Ta urocza legenda tak się zrosła z osobą świętego Hieronima, że przestaje mieć znaczenie jej autentyczność. W naszej świadomości świętemu zawsze towarzyszy lew. Siedzi u jego stóp, gdy ten pisze, stojąc przy pulpicie. Niewątpliwie obaj zasłużyli na tak szlachetne towarzystwo. 


Kim był ów święty, tak ważny dla naszej kultury? Uczony i pisarz, jeden z patronów europejskiej literatury.
Urodził się w Strydonie, w Dalmacji. Zdobył gruntowne wykształcenie, był miłośnikiem Platona i Cycerona. Namiętnie czytywał autorów starożytnych, bo nie podobało mu się niestaranne wysłowienie proroków. Zdarzyło się pewnej nocy w Wielkim Poście, że zapadł na gwałtowna febrę i był niemal umierający; wówczas to stanął przed Sędzią i zapytany, jakiego jest wyznania, odrzekł, że jest chrześcijaninem. Lecz Sędzia na to: Kłamiesz – powiada – cyceronianinem jesteś, nie chrześcijaninem, bo gdzie skarb twój, tam serce twoje. Chłostany przez Pana, przysiągł wyrzec się świeckich ksiąg i obolały od zadanych razów wrócił do życia. Odtąd z zapałem czytał święte księgi i byłby zapewne został papieżem, gdyby nie zawistni mnisi, którym wytykał swawolę. Ci próbowali go skompromitować, podrzucając mu do celi niewieścią szatę. Wówczas Hieronim wyjechał do Grzegorza z Nazjanzu, u którego studiował teologię, by po jakimś czasie udać się na pustynię. Spędził tam cztery lata.
Doświadczenie pustyni jest czymś fundamentalnym. Pokutą i poszukiwaniem. Myliłby się ten, kto sądziłby, że na pustyni odnajduje się spokój. Nie od razu. Wyzwaniem jest nie tylko post, zredukowanie możliwości zaspokajania elementarnych potrzeb. Prawdziwa walka rozgrywa się w samym człowieku – choć malarze, jak choćby Bosch, uzewnętrzniali ją w postaci zjaw i potworów.
 
Tak przygotowany Hieronim powrócił do świata. Zgromadził wokół siebie uczniów i resztę życia spędził na pracy i pokucie. Nie jadł aż do nieszporów. Do takiego na koniec doprowadził się wycieńczenia, że leżąc na posłaniu wyciągał ręce i przy pomocy sznura przewieszonego przez belkę sam podciągał się do góry, aby móc uczestniczyć w służbie Bożej spełnianej w klasztorze.
Spędził w klasztorze wiele pracowitych lat. Tu powstało najważniejsze jego dzieło, łaciński przekład Pisma Świętego – Wulgata – opracowany w oparciu o oryginalne teksty greckie i hebrajskie oraz wcześniejsze przekłady. Ten wielki biblista pozostawił także komentarze do poszczególnych ksiąg Pisma, traktaty ascetyczne, bogatą korespondencję oraz dzieło O znakomitych mężach.
 


Wróćmy na koniec do Carpaccia. Znów jesteśmy w tym samym klasztorze, lecz widzianym z innej strony. Na pierwszym planie, na marach, spoczywa ciało świętego Hieronima. Jest drobne, wychudłe, maleńkie, zdaje się nic nie ważyć. Otaczają je klęczący mnisi o pochylonych głowach. W głębi podwórza toczy się codzienne życie klasztoru, ludzie rozmawiają, pracują. Jest tam i lew, i osioł.
To jest ubogi pogrzeb. Bez trumny, w milczeniu, bez mów pożegnalnych. Kiedy zmarły spocznie w grobie – a wedle autora Złotej legendy przygotował go sobie w wejściu do groty, w której Pan spoczywał – mnisi rozejdą się do swoich zajęć.

Puma - towarzysz podróży (5)


KOLEDZY I KOLEŻANKI
Dobre maniery wyniesione z rodzinnego gniazda okazały się bardzo przydatne. Puma chętnie zawierał znajomości i nie wszczynał bójek. Kolegował się z rówieśnikami – wesołym mieszańcem Dafim oraz rudym seterem Oskarem. Te dwa psy czasem były puszczane wolno i cala trójka potrafiła nieźle dokazywać. „Banda” biegała po osiedlu, szukając okazji do zabawy. Zdarzało się, że gdy szłam na spacer z Pumą, dwaj koledzy przyłączali się do nas i zamiast jednego miałam trzy psy. Nasza okolica była wtedy miejscem dość bezpiecznym, na tyle odległym od ruchliwych ulic, że młode zwierzaki nie próbowały się tam zapuszczać. Przynajmniej na razie, toteż zdarzało się, że zostawiałam pieska na dworze bez dozoru.

Z suczek jego ulubienicą – z wzajemnością - była Kora, owczarek niemiecki. Ilekroć się spotykali, okazywali sobie czułość, pod koniec jej życia już jako starsi państwo, delikatnie całując się po uszach. Na odchodnym Kora obdarzała Pumę przez ramię powłóczystym spojrzeniem. Była pełną uroku damą. Kiedy miała kilkanaście lat, zachorowała na nerki i zmarła.

Puma zdumiewał nas swoja gościnnością i przyjacielską naturą. Suczki z osiedla bardzo go lubiły, to samo można powiedzieć o większości psów. Gdy dorósł, z niektórymi zaczął rywalizować, ale do końca życia był serdeczny wobec mniejszych od siebie. Lubił małego, płowego Filipa, uosobienie serdeczności, i rozrabiakę Ramzesa, czarno – białego jak jego mama. Nawet gdy poszło o suczkę, rzadko dochodziło do ostrzejszej rozprawy.

Na naszym rozległym osiedlu psy czasem się gubią, zdezorientowane i przestraszone przez nadchodzącą noc. Takich nowo poznanych kolegów mój pies kilkakrotnie przyprowadzał do domu na kolację i nocleg. Raz był to czarny pudel, innym razem rudy spaniel. Rano bez trudu odnajdywały drogę do domu.

Mała suczka kręcąca się przed naszym domem na pewno miała jakichś właścicieli, ale nikt jej nie wyprowadzał, po prostu wypuszczali ją z mieszkania. Brązowa, beżowo podpalana, o puszystych, trójkątnych uszkach i roześmianym pyszczku. Polubili się z Pumą i już wkrótce zaczęły się wizyty w naszym domu. Drapanie do drzwi: „proszę pani, czy Puma może wyjść?” Za kwadrans wracali oboje, spragnieni; mała zjadała Pumowe śniadanie, czekające w misce na czarną godzinę. Była towarzyska, nie bała się ludzi i chętnie przyjmowała nasze pieszczoty, wchodziła na kolana. Po chwili oboje znów uznawali, że czas pobiegać... Zostawała u nas do późna, ale nigdy na noc – kiedyś poszłam za nią na górę, by sprawdzić, gdzie mieszka, ale nie pozwoliła na to. Aż zniknęła nam z oczu.

Rok później spotkałam znajomą dziewczynę z małym pieskiem. Zwierzak zachowywał się, jakby mnie znał, pozwalał się pieścić, okazywał radość ze spotkania.
-To dziwne, ona nie ufa ludziom, jest pani pierwszą osobą, której pozwala się głaskać.
Tak, to była ona: mała przyjaciółka Pumy, oddana do schroniska, kiedy była w ciąży. Po urodzeniu szczeniąt wybrali ją dobrzy ludzie. Czasem ją spotykałam – była szczęśliwa.


INNE ZWIERZĘTA
Było to w Kazimierzu. Poszliśmy na daleki spacer, w górę Wąwozem Małachowskiego, potem wśród pól i przez las. Pies został z tyłu. Obejrzeliśmy się. Stał wpatrzony w coś w ścianie wąwozu, zafascynowany, napięty. Nie zdążyliśmy zareagować, gdy szybko pochwycił to w pysk, równie szybko wypluwając i odskakując jak oparzony. Jego kudłatą mordkę wykrzywił grymas obrzydzenia. To była ropucha! Przez resztę drogi trzymał się od nas z daleka, jakby coś zbroił; minę miał nieszczęśliwą. Obrzydliwy smak ropuszego śluzu jeszcze długo dawał się we znaki. Od tej pory nie wziął do pyszczka żadnego płaza. Małe żabki płoszył i patrzył ciekawie, jak skaczą do wody. Większe żaby i ropuchy omijał, udając, że ich nie widzi.

Pierwszej wiosny z nami Puma był rocznym psem, pełnym energii, zwinnym i silnym. Młode wróble uczyły się latać i nieraz lądowały na trawie, by odpocząć. Puma był szybszy od ptaszka – chwycił go w pyszczek. Ptasia mama z krzykiem krążyła nad psem. Zaraz też pojawiło się całe stado, oburzone tym aktem przemocy, lecz bezsilne wobec wroga. Moje wołania nie przyniosły rezultatu, piesek uciekał, zachowując bezpieczną odległość, po czym wypuszczał ptaszka, rannego, żeby za chwilę wziąć go znów do pyska. Bawił się nim jak kot myszką, i o to właśnie chodziło – o zabawę. Nie zabił wróbelka. Kiedy mu go odbierałam, ptak jeszcze żył, ale nie miał szans. Tej wiosny pies zabił jeszcze jednego wróbla – gdy podrósł, nie był już taki szybki i zwinny, więc polowania się skończyły.


ZAPACH PSA
Było to zimą, w dzień słoneczny i mroźny – wybrałam się z koleżanką i Pumą na Górki Czechowskie. Lekko pofałdowany obszar, tu i ówdzie z kępami krzewów, porośnięty bogactwem kwiatów i traw, zmieniający się co chwila w rytmie wolnej od ingerencji człowieka przyrody, jest środowiskiem unikatowym, ale i – od czasu, kiedy przestał pełnić funkcję poligonu - kością niezgody. Spór o to, czy go chronić, czy też zagospodarować budując centrum handlowe i park rozrywki, trwa od lat.

Tymczasem jest terenem spacerowym dla odważnych (miały tu miejsce i gwałty, i pogryzienia przez psy), a dla niektórych wysypiskiem śmieci.
W zasięgu wzroku nie było żadnych niebezpiecznych psów, toteż Puma biegł luzem, węsząc tu i tam. Odbiegł na chwilę.
-Popatrz, jak on się ładnie tarza – powiedziała koleżanka.
Robił to z widoczną rozkoszą i zaangażowaniem. Z odległości kilkunastu metrów poczułyśmy silną woń padliny. A gdyby nie mróz? Pies szedł za nami w sporej odległości, z poczuciem winy wypisanym na pysku. Dwie kąpiele nie wystarczyły...

Czy chciał jakoś pachnieć? Bo na co dzień nie pachniał psem, lecz delikatnie i słodko, jak zabawka. Mięciutka sierść i woń jakby subtelnych perfum. Tylko po kąpieli, jeszcze wilgotny, Puma pachniał jak mokry pies.

sobota, 10 maja 2014

Droga marzeń - Szwajcaria, droga numer 19


Szwajcaria to muzyka: szczekanie kozła sarny w dolinie młodego Renu, krowie dzwonki w wysokich górach. Kudłatych, małych krówek prawie nie widać we mgle na stromych, zielonoszarych zboczach, porośniętych skąpą trawą, ale cały czas słychać dzwonki. Czasem są to mniejsze, weselsze dzwoneczki owiec. Popiskiwania świstaków. Krakanie pary wron, lecących gdzieś ku odległym szczytom. I wszechobecny wiatr.


Jesteśmy bardzo wysoko, już tylko skały i porosty, wątła trawa i maleńkie, wielobarwne kwiatuszki, z desperacją walczące o prawo do życia w tych skrajnie nieprzyjaznych warunkach. Niżej pachniała skoszona trawa i alpejskie zioła, tu panuje przenikliwy chłód i wilgoć, i słychać ciężkie sapanie rozgrzanego diesla, wspinającego się na Furkapass, 2436 m n.p.m. Zdaje się, że to przygoda jego życia i chyba nie miałby chęci jej powtórzyć.
  

A potem zjeżdżamy w dół obok wielkiego lodowca i dolina otwiera się ku zachodowi. Po lewej wyłania się z tunelu czerwona kolejka, która wcześniej, przed przełęczą, długo nam towarzyszyła, równie mozolnie jak my wdrapując się pod górę.


Pojedziemy wzdłuż Rodanu: najpierw wśród zielonych łąk, przez wioski drewnianych chalets. Nawet nowe domy budowane są z drewna i zachowują tę formę, ze stromym, dwuspadowym dachem, szeroką, szczytową ścianą od frontu i wieloma małymi oknami. W dawnych budowlach – mieszkalnych i gospodarczych - charakterystyczny szczegół: górna kondygnacja oddzielona od dolnej, murowanej lub drewnianej, otwartą przestrzenią na kamiennych grzybkach. Ciemne drewno domów - żadnych ogrodzeń - i soczyście zielone łąki na łagodnych zboczach. 


Fotografie z sierpnia 2005
Tekst to fragment szkicu z Kwartalnika Literackiego Kresy
 

niedziela, 4 maja 2014

Delta Rodanu, Camargue

Delta Rodanu...

Nie wiem, dlaczego płaskie, spowite mgiełką rozlewiska, saliny z kępami trzcin, mają dla mnie taką magię: w Normandii, Bretanii i tutaj... Srebrzystoszara woda, pobielałe niebo, stłumiona zieleń słonolubnych roślin. I czaple, a tu także flamingi. 

Camargue to ciągle jeszcze półdziki obszar, rozległe mokradła pocięte kanałami. W słonych rozlewiskach o ostrej woni ptasiego guana brodzą stada flamingów. Nieliczne wielkie posiadłości z charakterystycznymi prowansalskimi domami, zwanymi mas, należą do hodowców bydła i koni. Cel tej hodowli jest jeden: w pobliskim Nimes odbywają się krwawe corridy. 


Źrebięta rodzą się ciemne, dopiero z wiekiem jaśnieją, aż staną się białe. Konie pasą się na małych pastwiskach, w towarzystwie białych czapli. Czarne byki nie oglądają człowieka pieszego - gardians, pasterze, są zawsze konno. Kiedy przyjdzie ich czas, zwierzęta w ciężarówkach są wiezione do Nimes, gdzie na rzymskiej arenie umierają ku uciesze gawiedzi.


Widowisko, na które trafiamy, przejeżdżając wśród pastwisk: pięcioro gardians na białych koniach zagania ogromne stado czarnych byków. Byki i konie z Camargue żyją w półdzikim stanie, ale nie są dzikie. I niestety ich los – jak wszystkich zwierząt hodowanych przez człowieka - jest przesądzony. Pobliskie Nîmes to centrum francuskiej krwawej korridy.


 Status człowieka po upadku rajskim, po grzechu pierworodnym jest statusem zbrodniarza par excellence - mówi Jerzy Nowosielski. Takie rozrywki jak corrida czy walki kogutów to po prostu przejaw wcielonego zła. Dowód na istnienie szatana na tym świecie.
  

Tymczasem jedziemy wśród pastwisk, a potem salin na plażę Piemanson, naszą ulubioną. Kilkunastokilometrowy, szeroki pas białego piasku, bez deptaków, restauracji, sznura samochodów. Ludzie, psy, przyczepy kempingowe. 

 
A w drodze powrotnej spotkamy konie pasące się w towarzystwie czapli i flamingi szykujące się do snu nad małym stawem, i stado byków i byczków – niektóre to jeszcze cielątka – tym razem nie niepokojonych przez gardians. 


Fotografie z września 2006 

sobota, 3 maja 2014

Jerzy Nowosielski - retrospektywa, Zachęta 2003

Miałam szczeście tam być...
Ta wystawa trwała tylko cztery tygodnie i obejmowała 600 prac osiemdziesięcioletniego wówczas artysty. Jerzy Nowosielski, jak to dobitnie ukazała warszawska retrospektywa, był artystą od początku drogi twórczej dojrzałym i konsekwentnym, wiernym kilku przewodnim tematom i obranej stylistyce, w której nie ma nic zbędnego.

W tę wystawę wchodziło się jak w labirynt, choć labiryntem nie była. Sale Zachęty zabudowano tak, by prowadziły widza od prac wczesnych ku późnym, choć nie obowiązywała tu ścisła chronologia, lecz logika wewnętrzna. 

Już obrazy dwudziestoparoletniego malarza są pracami artysty świadomego swej drogi. Pojawiają się tematy, które będą realizowane przez następnych kilkadziesiąt lat: portrety, pejzaże, abstrakcje, akty. Z pozoru katalog zwykłych tematów malarskich. Nie u Nowosielskiego – tutaj swoisty minimalizm, owa wręcz brutalna stylizacja jest wyrazem zamysłu artysty, zamysłu w miarę lat coraz bardziej świadomego i - dopiero gdy się ogląda te obrazy w tak wielkiej ilości – coraz bardziej czytelnego, a przy tym przerażającego. 

Pod koniec lat 50. w obrazach Nowosielskiego pojawiają się coraz wyraźniejsze nawiązania do ikony. Charakterystyczny rysunek twarzy i torsów, bliki na torsie i ramionach. Będą one widoczne już do końca w obrazach artysty, także w zadziwiających czarnych portretach i aktach. Z tradycji ikonopisania wywodzi się też sposób kładzenia farby, a także zamiłowanie malarza do deski i tempery.  

Rozwój tego malarstwa w czasie – obrazy z wystawy są owocem niemal sześćdziesięcioletniej pracy – to nie poszukiwanie formy, lecz drążenie w głąb. Tak jakby forma od początku była gotowa i tylko stopniowo się ujawniała. Szokiem jest wielka ściana wypełniona pejzażami. Wybuch barwy: turkusy, szmaragdy, czerwienie. Te obrazy - miedzy Nikiforem a abstrakcją - zdumiewają. Każdy z osobna przykuwa wzrok, a tu współgrają ze sobą, atakują. 
 

 
Wyszłam z tej wystawy wstrząśnięta. Do tej pory widziałam w obrazach Nowosielskiego piękno i mistycyzm. Teraz zobaczyłam to, o czym wcześniej tylko czytałam w rozmowach z sędziwym artystą. 

Obecność zła. 
 
Ofiarą jest kobieta. Naga, spętana, często pozbawiona rąk. Niewolnica i ofiara mężczyzny. Wieszana, poddawana torturom, ścinana. Stojąca ze ściśniętymi kolanami. Klęcząca, przysiadająca na piętach, ze związanymi z tyłu rękami. Na czworakach. Skulona na podłodze. Kobiety w pozornie beztroskiej scenerii wycieczkowego statku są brankami, niewolnicami. Na plażach, we wnętrzach – są przedmiotem władzy mężczyzn. Obnażone.

Mężczyźni są zawsze ubrani, w garnitury lub stroje trenerów w cyklu prac przedstawiających sportsmenki. Ubiór oznacza władzę - trener jest także oprawcą. W Tajemnicy narzeczonych ona jest rozebrana, on ubrany. Beatrix Cenci jest gilotynowana przez katów w garniturach i krawatach.

Mówił: w Boga jest prawie w ogóle niemożliwie wierzyć. W diabła musi się wierzyć, bo się go dotyka na co dzień. Cala tragedia zwierzęcej i ludzkiej egzystencji, tragedia przyrody – to są jawne rządy szatana i upadłych aniołów.

 


Puma - towarzysz podróży (4)

PIERWSZA ZIMA PUMY

Młody pies nie potrzebuje dużo snu. Gdy tylko na dworze zaczyna się ruch, jest gotowy do spaceru. Półroczny Puma budził mnie o szóstej rano, czasem wcześniej. Póki trwała złota jesień, było to nawet przyjemne, ale tamtego roku zima nadeszła wcześnie. Po deszczowej jesieni, kiedy tak przyjemnie było brodzić w kałużach i pić z nich wodę albo biegać po miękkim błocie – co kończyło się myciem łap pod prysznicem (jakaż pyszna i aromatyczna była ciepła, mętna woda z nich spływająca!) - pewnego ranka zapanował mróz. Z daleka piesek zobaczył kałużę i popędził w jej kierunku. Skoczył i osłupiał. To było twarde! Nie dało się pić! Spojrzał na mnie zdumiony, oczekując wyjaśnienia. „To lód, Pumciu, kałuża zamarzła” - uspokajający ton przekonał go, że zjawisko mieści się w normie. 

 
Spadł śnieg. Jest czymś niezwykłym i cudownym obserwować małe dzieci i młode zwierzęta, gdy widzą coś po raz pierwszy. Zdumienie i zaciekawienie wyrażają całym ciałem. Młode stworzenia nie kłamią, nie są zblazowane. Świat to dla nich sklep ze słodyczami, kraina cudownych niespodzianek. Jeśli ta dziecięca wrażliwość nie zostanie zniszczona, jeśli nie zostaną dotkliwie skrzywdzone, może tym pozostać. Pumie udało się zachować ciekawość świata i radość życia bardzo długo, dopiero starość i choroba miały ją przytłumić.
Na widok śniegu piesek się zdumiał. Spróbował, jak smakuje. Próba wypadła nieźle, więc podczas spaceru jeszcze wielokrotnie lizał biały puch. Skończyło się oczywiście biegunką, ale skojarzył fakty i nigdy więcej nie próbował jeść śniegu.  
Wtedy też zobaczył tę kobietę. Stanął jak wryty. Opuścił ogon. Wciągnął powietrze. Patrzył osłupiały, gdy przechodziła obok, a potem ruszył w ślad za nią głośno płacząc. Miała na sobie futro ze srebrnych lisów...
 

Puma lubił zimę. Wyrosło mu „dorosłe” futro – długie włosy okrywowe na kaszmirowym podszerstku. Ta szata sprawiała, że wydawał się większy i grubszy niż był w rzeczywistości. Przy półmetrowej wysokości w kłębie nigdy nie przekroczył wagi piętnastu kilogramów i w kąpieli widać było, jakim jest szczupłym, delikatnym pieskiem. Grubą sierść miał też na łapach i była ona źródłem kłopotów. Błoto przyniesione do domu i trudne do wypłukania. Ciężkie śniegowe „bałwanki” oblepiające łapy, gdy śnieg był wilgotny. I najgorsze – kuleczki lodu między opuszkami palców, boleśnie utrudniające chodzenie. Z wiekiem miał też coraz gorzej znosić sól, którą obficie posypywano osiedlowe alejki. 
  
 
O szóstej rano w styczniu było jeszcze ciemno, ale biała połać śniegu, ciemny szpaler ałyczy, sylwetki dzikich jabłoni i gęsty ligustrowy żywopłot w nastrojowym świetle latarń i w ciszy miały nieodparty urok. Ten niedokończony park, choć zaniedbany, bywał piękny. W wiosenne wieczory, gdy kwitły ałycze, oszołamiająco pachnąc. Latem, kiedy niekoszony trawnik był dziką łąką, pełną świerszczy, co kilka dni zmieniającą szatę. Jesienią, gdy niestrzyżony żywopłot osiągał wysokość człowieka i olśniewał barwami. Zimą, kiedy stada kwiczołów buszowały na dzikich jabłoniach, a szadź pokrywała żywopłoty i drzewa.

Bywał, bo już go nie ma...

Droga marzeń - nad rzeką Var



Route des Alps - trasa widokowa wiodąca doliną Var.  Obok niej rzeka oraz tory Train des Pignes. Jedziemy z Nicei do Forcalquier przez Entrevaux. Niestety, pogoda - po kilku dniach obezwładniającego upału i sirocco -  płata nam niespodziankę.
Dobrze byłoby tam wrócić w słoneczny dzień, a najlepiej - pojechać kolejką aż do Digne...